Reprezentanci warszawskiej sceny gitarowej tłumnie przyjechali do gdyńskiego klubu Desdemona i dali świetne koncerty, mimo niewielkiej publiczności.

Fot. Gosia Banaszek

Polskie zespoły gitarowe ciepią nad jedną poważną przypadłość: podchodzą do swojej muzyki, wizerunku i koncertów ze zbyt dużą pompą i powagą. Owszem, profesjonalizm jest niezwykle potrzebną cechą dla każdego chcącego zaistnieć, nawet, jeśli gra w nurcie lo-fi, sprawiającym wręcz wrażenie amatorskiego i niespecjalnie skomplikowanego. Lecz czym innym jest profesjonalizm, a czym innym przerośnięte ego i ambicje. Dużo szybciej zespół zyska rozgłos grając kilka koncertów i otrzaskując się ze sceną, niż skupiając się przez pół roku na brzmieniu jednej partii gitary w swoim debiutanckim singlu.

Na szczęście, ten problem nie grozi warszawskim grupom, które siódmego stycznia gościły w gdyńskiej Desdemonie. Może i ich piosenkom czasem brakowało ostatecznego szlifu, może ich brzmienie wymaga większego dopracowania, a od strony technicznej również czeka ich dużo pracy. Lecz trudno odmówić im pasji, determinacji i radości z grania.

Zespoły zagrały według długości stażu. Na samym początku wystąpił duet Marek Piegus, którego członkowie, perkusista Kuba Wojtaszewski oraz Mateusz Romanowski na gitarze, grali wcześniej w takich kapelach jak Lore Lie czy The Spouds. Tego typu projekty mają do wybrania zazwyczaj jedną z dwóch ścieżek: rock’n’rollowo-bluesową, której reprezentantami są The White Stripes czy The Black Keys, oraz wywodzącą się z punku i noise’u -tutaj można zarówno przytoczyć przykład amerykańskiego Lightning Bolt, jak również naszego rodzimego Ed Wood. Chłopaki zdecydowali się na drugą opcję. Choć muzycy dopiero się uczą grać ze sobą, to „muzyczna opowieść (na dwa głosy, gitarę i bębenki) o trzynastoletnim chłopcu z Żoliborza, którego prześladuje nieustanny pech” ma w sobie spory potencjał. Energia i bezpretensjonalność zawarta w tym lo-fi łomocie rzeczywiście ma coś w sobie coś z uroku zagubionego nastolatka. Co jak co, ale taka fajna nazwa zobowiązuje.

Kiedy Kuba Wojtaszewski zszedł ze sceny, Mateusz Romanowski zamienił gitarę na bas i dołączyły do niego dwie inne osoby, gitarzysta i perkusista. Trio te nosi nazwę Brooks Was Here i czerpie pełnymi garściami z dorobku post-hardcore’u oraz starego dobrego emo. Ich muzyka jest mocna i surowa – wokal, za który odpowiedzialny jest Romanowski, jest praktycznie cały czas krzykiem, perkusja gra gęsto, a gitarę stanowi samo przesterowane mięso. Nie brakuje jednak w tym wszystkim ciekawych melodii i nieoczywistej przebojowości.

Jako ostatni wystąpili Karate Free Stylers. Po raz pierwszy i ostatni widziałem ich ponad dwa lata temu, więc byłem bardzo ciekawy, jaki postęp poczynili przez ten czas. Na szczęście kolejne epki i single pokazywały prawdę – zespół konsekwentnie się rozwija, mieszając ze sobą shoegaze i noise, inspirowany A Place To Bury Strangers, dodając do tego rockową, szlachetną prostotę. KFS udało się to, co zazwyczaj jest dużym problemem dla wielu młodych polskich kapel – generują hałas i ściany dźwięku, ale jednocześnie świetnie potrafią je kontrolować. Znakomicie pracująca, dynamiczna sekcja rytmiczna tworzy dla nich solidną podstawę. Pozostaje więc tylko czekać na ich płytowy debiut.

W ten wieczór można było na własne oczy przekonać się, czemu stołeczna scena gitarowa jest tak ciekawa i obiecująca. Szkoda, że trójmiejska publiczność nie dopisała, ponieważ usłyszałaby muzykę, której na naszym podwórku cały czas brakuje.

Tekst: Krzysztof Kowalczyk

Relacje z koncertów w Trójmieście