Wspomnienia dawnej Gdańszczanki* to kronika rodzinna spisana przeDagmarę (Kalle) Nirrrau. Zapraszam Państwa do lektury ostatniego fragmentu dziejów polsko-niemieckiej rodziny.

Wspomnienia dawnej Gdańszczanki

Fot. z archiwum domowego Dagmar Kalle (z domu Nirau/Nierzalewski)

Już w styczniu 1945 roku zastanawiano się poważnie nad opuszczeniem Gdańska. Podobno były nawet załatwione bilety na „Gustloffa”. Mama jednak nie chciała jechać, nie wiedząc, co będzie z tatą na kolei. Zawsze myślałam, że te spalone bilety to były bilety na „Gustloffa”, ale przy jakiejś rozmowie z siostrą okazało się, że statek został storpedowany i zatonął już 30 stycznia 1945 roku. Tak więc spalone latem bilety były już drugą próbą wyjazdu z Gdańska. Co stało się z biletami na statek, czy ktoś je przejął – tego Jutta też nie wie. Jedno jest pewne – młodsza siostra mamy (Herta, urodzona 7.06.1912), która do jesieni 45 roku mieszkała u swojej przyjaciółki, miała bilet na „Gustloffa”. Nie odpłynęła. Spóźniła się do Gdyni i nie została wpuszczona na pokład.

Z archiwum Dagmar Kalle

Z archiwum Dagmar Kalle

Po stracie biletów wszystko zaczęło się od nowa. Sprzedawanie wszystkiego, co dało się sprzedać, żeby zebrać pieniądze na jakiś inny transport. Wśród Polaków było nam coraz ciężej. Chcieliśmy wyjechać, nieważne, ile miałoby to kosztować. Nie tylko dlatego, że zima 1945/46 była bardzo mroźna, wszyscy już dawno przekroczyliśmy granicę wytrzymałości. Na pytanie: jak to wszystko wytrzymaliście, jak daliście radę? – padała zawsze odpowiedź mamy: „Nie wiem, byłam jak automat, i jakoś zawsze, czasem w ostatniej minucie, zjawiała się pomoc, szczęsliwy przypadek, zbawcza informacja. I miałam was. Tak, przeżyliśmy, choc i mie to zadziwia.”

Nienawiśc Polaków do wszystkiego, co niemieckie, była zrozumiała, ale dla nas przez to świat przekręcił się o 180 stopni. Mama – zniemczona Nirau, Lotta wyszła za mąż za SS-mana, ciocia Truda miała na nazwisko Schoenefeld, jej szwagielrka Johanna (z domu Schoenfeld) – Engler. Tak więc, wszystkie były nazistowskimi świniami. Przyjaciele i sąsiedzi, którzy przeżyli i znaleźli u nas schronienie, byli tak samo zdecydowani opuścić Gdańsk.

Wspomnienia dawnej GdańszczankiW tym całym rozgardiaszu, tłumie ludzi, braku higieny, a dla nas –  dzieci – ograniczonych do minimum mozliwości zabawy, udawało mi się wyrwać z domu. Chciałam bawić się w piasku, zbierać kamyki, zrywać kwiaty. Oddalałam się więc niespostrzeżenie, czterolatka wędrująca po kilka kilometrów od domu. Czasem w kierunku miasta wzdłuż zniszczonych torów tramwajowych, czasem na wschód, daleko poza Emaus. Raz odnaleziono mnie po wielu godzinach, bawiłam się spokojnie w piasku, podobno w sprzątanie i gotowanie. Ściemniało się już. Panika, strach mojej biednej mamy, poszukiwania– niestety nic z tego nie pamiętam, ale ja z pewnością nie bałam się niczego.

W końcu w maju 1946 roku dowiedzieliśmy się, że na przełomie maja i czerwca jadą dwa transporty na zachód. Potem granice zostaną zamknięte. I znowu udało się cioci Trudzie zdobyc bilety. Chociaż podróż odbywała się w bydlęcych wagonach, miejsca były bardzo drogie. Nałożyliśmy na siebie trzy warstwy odzieży jedna na drugą (latem!). Każdy mógł zabrać ze sobą tylko jedną sztukę bagażu. Zadziwiające, ile ulubionych (właściwie całkiem zbednych) rzeczy pomimo to zabralismy. Zdjęcia, srebrne łyżeczki, drobne ozdoby zostały zaszyte w zakładkach spódnic.

Po mniej więcej pięciu tygodniach niewygód, głodu, pragnienia, brudu, niewypowiedzianie smutnych i tragicznych wydarzeń, wylądowalismy w Bad Segeberg.

Już na początku podróży mieliśmy przymusowy dziesięciodniowy postój pod Szczecinem. Musielismy opuścić wagony, zostaliśmy podzieleni i ulokowani w ogromnych pomieszczeniach koszarowych. Minimalne racje żywnościowe i strach, że będziemy musieli wrócić do Gdańska. Wreszcie ruszylismy dalej, z  postojami na trasie, czasami dwu- trzydniowymi. Jutta pamieta, że czasami na dworcach otrzymywalismy wodę i zywność z Czerwonego Krzyża. Ponieważ chcieliśmy pozostać wszyscy razem, trwało kilka dni, zanim znaleziono dla nas zakwaterowanie w Uetersen, w barakach, w których przedtem wegetowali robotnicy przymusowi. Trzy dni później mama obchodziła 39. urodziny. Gdy obudziła się rano, leżała w morzu pachnących róż. W nocy wykradlismy się i ukradliśmy je z rosarium. Uetersen zostało oszczędzone od bombardowań i plądrowania. Byłam drobna i wygłodzona, zachorowałam na krztusiec. Nie dawano mi szans. Ale i tu wydarzył się mały cud. Młody lekarz z Uetersen, który musiał badać nas – uciekinierów, zwrócił uwagę na mnie – robaczka. Przyniósł jedzenie, lekarstwa, tran. Wyzdrowiałam. Dr Kervin pozostał naszym lekarzem domowym aż do zamknięcia swojej praktyki lekarskiej. Jego żona była Żydówką, pomagała mu w gabinecie. Jako dziecko uważałam, że jest zjawiskowo piękna. To on wyciągnął nas z baraków i załatwił pokój przy rodzinie Speilów. Opiekował się mną w czasie moich obu ciąż, pomagał nam w potrzebie.

Do Uetersen przyjechali: Elsa z Dagi i Juttą, ciocia Herta (siostra mamy), Lotta-Lisa z Wernerem i Doris, cioteczna Babka Truda z Heizem i Elzą (syn Ernst przeżył wojnę, wylądował w Lubece, córka Jenny zmarła jeszcze w Gdańsku), ciocia Joanna (bezdzietna, siostra Henrietty), była dla mnie jak babcia. Wiedziała, jak ze mna postępować, bardzo się kochałyśmy. Następnie : pani Kuhn z Mary (przyjaciółką Jutty), pani Warkusz z córką Jadwigą (została położną jak jej mama i pomagała moim synom przyjść na świat) oraz rodzina Gillmann z Renatą i Wolfgangiem. Kuhnowie zostali wysłani dalej do Dani, Gillmannowie do Ratzteburga, gdzie ich czasami odwiedzaliśmy. Renata i ja zaprzyjaźniłyśmy się.

Uetersen stało się naszym nowym domem. Moja mama była z tego zadowolona. Była osobą godna podziwu, cierpliwą i niewymagającą. Nigdy nie narzekała i nie skarżyła się. Przeciwnie: często denerwowała się na swojaków. Po jakimś spotkaniu w Stowarzyszeniu Gdańszczan wróciła oburzona i stwierdziła: „Mój Boże, jak można tak oszukiwać? Za chwilę każdy z nich będzie miał podjazd przed domem! A przecież wiem dokładnie, że Emmi mieszkała w wynajętym mieszkaniu!”

Czas u rodziny Speil, lata szkolne, przyjaciółki, przeprowadzka na Schanzenstrasse i więzy pokrewieństwa to już zupełnie inna historia.

To wasze zadanie, Nils i Jens, spisywać dalej waszą – naszą historię. Mam 71 lat, mam przy sobie was, moi synowie, moje synowe, moje wspaniałe wnuki, mojego Tilla – waszego dziadka i moją siostrę Juttę. Więc jestem najbogatszą kobietą na świecie!
A historia mojej rodziny w połowie rozpoczęła się przy Oberstrasse 85 /ul. Malczewskiego 85 – tu się urodziła moja mama.

Gdańsk, ul. Malczewskiego 85

Gdańsk, ul. Malczewskiego 85 / Fot. z archiwum domowego Dagmar Kalle (z domu Nirau/Nierzalewski)

Mój ojciec umarł 13 kwietnia 1945 roku, podczas strasznej nocy bombardowań, w następstwie nieleczonej infekcji nerek, której nabawił się przy pozostawaniu całymi tygodniami na stanowisku działa przeciwlotniczego, na otwartym terenie kolei (Polak nie miał prawa jak Niemiec do zaszczytu walczenia na froncie). Wszystkich  pracowników kolei polskiego pochodzenia doprowadzono do stanu wycieńczenia z głodu i zimna. Dopiero, gdy mój ojciec był już śmiertelnie chory, odniesiono go przed bramę zakładu!  Mojej mamie udało się umieścic go w katolickim szpitalu. Nie można mu było już pomóc. Gdy zaczęło się bombardowanie Gdańska, mama musiała zabrać go do domu. Łóżka były potrzebne dla rannych żołnierzy i innych ofiar bombardowania.

Tak więc ojciec umarł w naszym mieszkaniu na Kartuskiej 141. Mama była przy nim, nasza trójka u jego siostry Mety w starym duzym mieszkaniu w bocznym skrzydle.
Z jaką straszną, złą, głupią niemiecką przeszłością musimy się do dziś jeszcze mierzyć

To wszystko jest mi wiadome z dokumentów oraz pisemnych i ustnych relacji.

Spisała: Dagmar Kalle (z domu Nirau/Nierzalewski)

* Gdańszczanka pisana wielką literą – mieszkanka Wolnego Miasta Gdańska

Tłumaczenie: licencjonowana przewodniczka Ewa Jaroszyńska

Wspomnienia dawnej Gdańszczanki – część druga