Wspomnienia dawnej Gdańszczanki* to kronika rodzinna spisana przeDagmarę (Kalle) Nirrrau. Po lekturze pierwszej części zapraszam Państwa do kolejnej części…

Wspomnienia dawnej GdańszczankiPo śmierci Arno nie było spokoju. Mieszkanie Mety także musieliśmy opuścić. Mogliśmy zostać wprawdzie na Kartuskiej 141, ale w dwupokojowym mieszkaniu Lotty-Lisy nad wozownią. Doszło do tego w wyniku następujących wydarzeń: w jednym ze skonfiskowanych mieszkań w naszym domu, Rosjanie znaleźli martwego kolegę. Wszyscy mieszkańcy domu (także dzieci) zostali kopniakami i razami wypędzeni na podwórze i musieli tam łopatami, szpadlami, kilofami i gołymi rękoma wykopać wielki dól, do którego musieli wejść! Rosjanie byli pewni, że to my zabiliśmy tego żołnierza. Jak to się czasem zdarza, niemal w ostatniej minucie pojawił się anioł – wybawca pod postacią rosyjskiego oficera wysokiej rangi. Wywiązała się burzliwa dyskusja, aż końcu żołnierze odpuścili.

Dagmar Nirrrau

Dagmar (Kalle) Nirrrau

W którymś momencie oficer zauważył moją matkę z nami – dwiema dziewczynkami. Mama przerażona oczekiwała na „Chodź, kobieto!”, tymczasem przeżyła niespodziankę, również zatrważającą. Oficer był oczarowany Juttą i próbował przekonać matkę, aby mu ją oddała… Mówił po niemiecku, przekonywał, że Jutcie będzie u jego matki bardzo dobrze. Mama zaczęła płakać ze strachu. On ją uspokajał, ale cały czas naciskał, wziął nawet Juttę na ręce. Mama była zrozpaczona. Jutta jednak została z nami. Oficer przynosił nam nawet żywność z własnego przydziału. Ale mieszkanie cioci Mety musieliśmy i tak opuścić.

Moja matka kilkakrotnie przedostawała się przez strych do naszego mieszkania, aby potajemnie przynieść trochę naczyń, odzieży, pościel itp. Było to wyprawa pełna strachu, wyniszczająca nerwy. W każdej chwili mogli wrócić żołnierze. Ale się udawało! Pokój dzienny miał ukryte drzwi, wiodące na schody na strych, otwierane od wewnątrz i od zewnątrz przy pomocy  drewnianej, wypolerowanej gałki. Dobrze ją pamiętam. To było takie ekscytujące, pokręcić nią i jak duch znikać za drzwiami – moja ulubiona kryjówka! I te kręte schody – z dołu nie mogłam zobaczyć, gdzie się kończą. Skradałam się po cichutku, stopień po stopniu. A na górze ogromny, niesamowity strych, gdzie wieszało się pranie i składowało rupiecie. Czasem o tym śnię.

Wspomnienia dawnej Gdańszczanki

Lotte-Lise Pusch, z domu von Nierzalewski, przyjaciółka i szwagierka mojej mamy, już od 1941 roku mieszkała z dwójką dzieci przy Kartuskiej 141, we wspomnianym już mieszkanku nad wozownią. Jej mężem był Benhard Pusch. Jako nazista z przekonania i burmistrz podgdańskiej miejscowości, szybko robił karierę.  Dawano mu jednak do zrozumienia, że jeśli nie chce narażać swojej kariery na niebezpieczeństwo, powinien rozwieść się z tą Polką! – co też szybko uczynił. Bez środków do życia, bez prawa do części wspólnego mienia (chociaż to ona wniosła majątek do małżeństwa), tak jak stała, wróciła pod skrzydła swojej siostry Mety.

Dziadek Medi był zamożnym, cieszącym się szacunkiem mężczyzną i przedsiębiorcą. W rodzinie panowały stosunki feudalne. Należał do loży masońskiej. Niestety przejawiał skłonności do alkoholu. Pogodny i bardzo wspaniałomyślny w stosunku do wszystkich, w interesach często zbyt ufał ludziom. Ciocia Meta starała się, jak mogła, dobrze prowadzić firmę. Loża pomogła dziadkowi dwukrotnie wydobyć się z kłopotów, jednak na próżno. Jego żona Henriette zmarła już na początku lat trzydziestych. Nie doczekała wnuków. Dziadek Medi ożenił się w 1931 roku po raz drugi z Margaretą Plinski i ustatkował się! Zamieszkali w niewielkim domu na Skarpowej 48, na Cygańskiej Górze, nad Kartuską.

Wielki dom na Kartuskiej był siedzibą wielu rodzin. Mieszkali tu nie tylko najbliżsi krewni, ale też pracownicy firmy dziadka. Wszystkie rodziny o polskich korzeniach. Na pierwszym pietrze mieszkali Nierzalewscy i Schoenfeldowie (rodzeństwo mojej babci Henrietty), na parterze urzędnicy, na poddaszu i w suterenie domowi służący. Nawet gdy firma splajtowała, wszyscy zatrzymali swoje mieszkania.

Zdarzały się też niezbyt piękne (aczkolwiek typowo ludzkie) przeżycia. W końcu 1945 roku, kiedy administrację Gdańska przejęli Polacy, rodziny Kreftów, Matuszewskich i Splitów zapomnieli nagle niemieckiego i traktowali z góry Nirau/Nierzalewskich. Nie pozostawili – teraz prawdziwi Polacy – na nas suchej nitki i nie pozwolili zabrać niczego z naszych mieszkań. A przecież dziadek Medi jako szef i właściciel domu szedł wszystkim na rękę. Zanim Gdańsk został przyznany Polsce, rządzili Rosjanie. Zwłaszcza dla młodych kobiet był to cięzki czas. Bardzo często, także nocą dochodziło do nagłych przeszukań domu. Kobiety musialy się błyskawicznie ukrywać, co nie zawsze się udawało. Potrzebne były do odgruzowywania ruin, sprzątania kwater, gotowania, prania i jako damy do towarzystwa. Niejednokrotnie wracały wiele dni później, o ile w ogóle wracały. Zdarzały się bardzo tragiczne sytuacje. Moja mama spędziła wiele godzin pod starymi materacami, przyciśnięta do sciany latryny, w szafach i ciasnych schowkach. Ale ocalała.

Wspomnienia dawnej Gdańszczanki

Z ciocia Lottą była inna historia. Tygodniami przetrzymywano ją w kasynie. Ponoć nie traktowano jej tam źle, ale żyła w  ciągłym strachu: czy zobaczę jeszcze moje dzieci?  Naszymi dwoma aniołami stróżami w tym czasie i w roku 1946, już za polskiej administracji, były moja cioteczna babcia Gertruda (żona Wilhelma Schoenefelda, brata babci Henrietty von Nierzalewskiej) i moja siostra Jutta. Ciocia Truda pochodziła z Kaszub , dobrze mówiła po polsku i trochę po rosyjsku. Jutta nie była już małym dzieckiem (9 lat), ale też nie była jeszcze dojrzałą dziewczyną, nie była więc zagrożona, a polski znała dość dobrze. Tylko one dwie mogły więc w miarę swobodnie wychodzić na zewnątrz. Jutta sprzedawała na rynku ubrania taty i zabawki Arno, chodziła po wodę. Była bardzo dzielna, chociaż kilka razy zdarzyło się, że Polacy napluli jej do wiadra i musiała ponownie iść po wodę. Wstrętna zabawa. Jutta nie dawała się sprowokować, wylewała wodę i wracała po świeżą. Cicia Truda wciągała Rosjan w rozmowę kiedy przychodzili przeszukać dom, i spędzała całe dnie na zdobywaniu jedzenia. Dokonywała rzeczy niemożliwych. Gotowała dla wszystkich. Załatwiała opał, żebrała o lekarstwa w Czerwonym Krzyżu lub u polskich lekarzy, trzymała w szachu podłe, bezczelne rodziny z naszyego domu. Rodzina zgromadziła w końcu z trudem pieniądze i cioci Trudzie udało się kupić bilety dla wszystkich na transport na zachód. Schowała bilety w rurze od piecyka – w końcu było lato! Termin transportu ciągle się przesuwał. W ciągłym nerwowym napięciu, cierpiąc głód, znosząc szykany, niedostatek snu (do 18 osób w jednym pokoju), chorych, marudzące dzieci (które nie wychodziły na dwór, bo mogło im się coś stać). Któregoś dnia było bardzo chłodno, a nazbierało się trochę papieru i innych łatwopalnych śmieci. Nie myśląc o biletach, ciocia przepaliła w piecyku. Bilety spłonęły! Przez wiele dni ciocia nie mogła dojść do siebie…

* Gdańszczanka pisana wielką literą – mieszkanka Wolnego Miasta Gdańska

Tłumaczenie: licencjonowana przewodniczka Ewa Jaroszyńska

Wspomnień część trzecia