Wspomnienia gdańszczanki – to wspomnienia pani Anny, która urodziła się przed wojną w Gdańsku, ale wczesne dzieciństwo spędziła w Sopocie i Gdyni.

ul. Beniowskiego w Gdyni

W 1938 roku, mając osiem lat, przeprowadziłam się z rodzicami do Gdyni. Zamieszkaliśmy przy ul. Beniowskiego 14, rodzice wynajmowali tam pierwsze piętro kamienicy. W tym czasie poszłam do trzeciej klasy w Publicznej Szkole Powszechnej nr 1, przy ul. 10 Lutego. Alternatywą były wyłącznie Urszulanki, ale moi rodzice mieli demokratyczne poglądy i nie chcieli mnie tam wysłać. Do równoległej klasy chodziła Iza Trojanowska [dziennikarka, pisarka. przyp. E.K.] To była straszna szkoła. W jednej klasie było od 30 do 50 dzieci, a rzeczą normalną było „fruwanie” podczas lekcji butów rozwydrzonych uczniów. Chłopcy często chodzili na Kamienną Górę grać w jakieś gry na pieniądze, potem inni byli wysyłani po nich i też znikali. Niewiele pamiętam z tej szkoły, utkwiły mi natomiast w pamięci granatowe mundurki z falbanką.

Jeździłam do szkoły autobusami, których tylny pomost było otwarty, a bilety sprzedawał konduktor. W okolicy nie było blisko sklepów, więc ja nie robiłam zakupów, zajmowała się tym służąca. Czasami natomiast chodziłam do biura mojego taty. Początkowo mieściło się w żółtej (przed wojną), narożnej kamienicy koło Domu Towarowego na Placu Kaszubskim, a potem przy ul. Polskiej w budynku Bananasu.

W naszej kamienicy była niewykończona klatka schodowa z drewnianą balustradą, która była pomalowana podkładem na różowo, a młody człowiek malował ją błyszczącym lakierem na pomarańczowo. Ja mu asystowałam. Ten chłopak był moją wielką sympatią. Pewnego dnia wracałam ze szkoły idąc ulicą Morską, a na niej leżała jakaś przykryta gazetami postać. Wystawały tylko melanżowe skarpetki i ja pomyślałam, że to chyba jest ten malarz. Rzeczywiście tak było. Ktoś go śmiertelnie potrącił samochodem, mimo bardzo małego ruchu na ulicy. Takie właśnie mam wspomnienia związane z malowaniem naszej klatki schodowej i wielką przyjaźnią, jaką dążyłam tego młodego człowieka.

Dawniej, bez dobudowanego piętra i paskudnych cokołów pod balkonem to był ładny budynek. Otoczenie było niezabudowane, wokół tylko dzikie pola. W dół, do centrum nie chodziło się ul. Kapitańską, tylko właśnie przez te pola.

Miałam tylko jedną koleżankę, która mieszkała w brzydkiej kamienicy po drugiej stronie ulicy. Ku rozpaczy moich rodziców, głównie zadawałam się z miejscowymi chuliganami, co niezbyt pasowało do dziewczynki z dobrego domu. Kochałam w niejakim Zdzichu, który miał adiutantów jeszcze większych łobuzów niż on sam.

Pamiętam dwie imprezy, na których byłam z mamą – na defiladzie 10 lutego 1939 r. oraz na poświęceniu łodzi podwodnej na Skwerze Kościuszki. Nie wiem jaka to była jednostka, w każdym razie moja mama powiedziała ze zgorszeniem, że twarze marynarzy jej się nie podobały, bo były dosyć prymitywne. Z defilady pamiętam tylko tyle, że był ogromny tłum, a ja byłam mała i prawie nic nie widziałam.

Przypomniało mi się jeszcze, że kiedy jako małe dziecko jeździłam z Sopotu do Gdyni, to moją uwagę zwróciły wąskie tory i jeżdżące po nich lory, wypełnione kamieniami, które wrzucano do morza. Uważałam to wówczas za zupełny absurd. Tak budowano Skwer Kościuszki…

Pamiętam też, że często bywaliśmy w Górkach Wschodnich. Płynęło się tam statkiem z Gdańska. W Górkach Wschodnich każda chałupa miała swój pomost i swój kuter, i każda chałupa miała wędzarnię. Tam mieszkali najlepsi specjaliści od wędzenia ryb. Na samym wzgórku nad pomostem, przy którym wysiadało się ze statku, był pensjonat, w którym czasem z mamą nocowałyśmy. Pensjonat miał werandę z przodu, na której się jadało, chociaż jedzenie było paskudne. Niewielu gości tam było, najczęściej ja z mamą i jeszcze jakaś pani z małym chłopczykiem.

Kiedyś wieczorem płynął po wodzie pieknie oświetlony statek, grała głośna muzyka. Byłam cała szczęśliwa i bardzo marzyłam, żeby kiedyś znaleźć się na takim magicznym statku, ale nigdy mi się to nie udało. W Górkach Wschodnich szło się między lasem, rezerwatem i jeziorem na plażę. Po południu moja mama malowała, a ja, leżąc na którymś z pomostów, dziecięcym wiaderkiem wyciągałam z Wisły wodę, w której mama moczyła pędzle.

Górki Wschodnie były nadzwyczajne. Ten pensjonat podczas wojny się spalił. Dość regularnie odwiedzałam Górki Wschodnie  i mam do nich ogromny sentyment. Plaża była kompletnie pusta. Każdy dom miał swój pomost, a po wojnie wszystkie te pomosty rozebrali, wszystko uspółdzielczyli, zrobili jeden pomost wzdłuż Wisły. Większośc wędzarni rozebrali, to znaczy wszystko zepsuli.

Pytała pani o atmosferę w Gdyni, jakieś złe odczucia. Jak byłam dzieckiem i jeszcze nawet w czasie wojny, w miarę możliwości chroniono mnie przed strasznościami. Potem, w czasie okupacji, to się już nie udawało, ale zawsze starano się zapewnić mi szczęśliwe dzieciństwo. Pamiętam natomiast, że kiedyś z mojego okna był widoczny niezwykle ogromny, czerwony księżyc. Moja mama mówiła, że to jest Krieg Mond, czyli księżyc wojenny. To było pełne grozy. Też pamiętam, że w Gdyni jakieś Cyganki przychodziły do nas na schody, bo nie było wówczas domofonów, i przepowiadały mojej mamie jakieś straszności.

W 1939 byłam z moją babcią w Pieninach i pamiętam, że samochodem jechałyśmy do Krakowa, z Krakowa pociągiem do Warszawy i już do Gdyni nie wróciłam. Mój ojciec był w tym czasie w Anglii, gdzie zdeponował pieniądze, które zarobił w Holandii, z przeznaczeniem na moje studia. Nigdy ich nie odzyskałam. Wysłał do mamy telegram, żeby zabrała biżuterię i uciekała do Warszawy. Kiedy sam wrócił do Gdyni, polikwidował biurowe dokumenty, wysłał jakiś wagon z naszymi rzeczami (który potem został zbombardowany) i pieszo doszedł do Warszawy, bo już nie było czym jechać. Jakimś cudem przedostał się łodzią przez Wisłę, bo szedł razem z naszym sąsiadem z kamienicy, panem Lipińskim, który miał dobre nazwisko, jakiegoś ministra i ktoś ich przerzucił na drugi brzeg. To był naprawdę cud, bo pan Lipiński nie tylko, że nie był ministrem, to jeszcze był Żydem.

Po wojnie mieszkałam w Krakowie. W 1946 r. przyjechałam podczas wakacji nad morze, do Gdańska. Usiadłam na przedprożu Dworu Artusa i stwierdziłam, że tego miasta już nie ma. Wpadłam w żałobę. Brałam udział przy jego odbudowie, ale żałoba została mi do dziś, także mam ambiwalentny stosunek do Gdańska…

cdn.