22 września gdańscy radni zasiadający w Komisji Kultury i Sportu ku oburzeniu jednych, a uldze innych, odrzucili wniosek Trójmiejskiego Społecznego Komitetu na Rzecz Uczczenia Pamięci Anny Walentynowicz o zmianę nazwy Alei Zwycięstwa na „Aleję Anny Walentynowicz”. W ten sposób wraca niczym australijski bumerang nie tylko sprawa sposobu upamiętnienia postaci ważnych dla historii Miasta, ale i pewnych zasad dotyczących nazewnictwa elementów miejskiej topografii.

Kiedy w latach 90. przez środkową i wschodnią Europę przetoczył się walec zmian politycznych, tuż za nim podążał mały walczyk, którego zadaniem – wówczas z zasady akceptowanym przez społeczeństwa – była korekta niesłusznych nazw topograficznych. Wówczas to Bierutowice stały się Karpaczem Górnym, Plac Dzierżyńskiego w Warszawie – Placem Bankowym, a u nas, w Gdańsku (podobnie jak w setkach miast tej części świata) cała lista niesłusznych patronatów nad placami i ulicami poddana została drakońskiej weryfikacji. Ocena tego zjawiska jest trudna, bowiem jak tu odmówić słuszności komuś, kto nie chce mieszkać przy ulicy, której patronuje osoba uznana za zbrodniarza, albo przynajmniej za sługusa reżimu, który właśnie przeszedł do historii. Z drugiej strony działała też siła przyzwyczajenia, każąca przez dłuższy czas po zmianach używać mieszkańcom Gdańska starych nazw. Jednak historia lubi płatać psikusy i zamiana czerwonego bohatera na bohatera w innym kolorze może (choć nie musi) skutkować podobnym problemem za ileś tam lat, kiedy okaże się, że bohaterstwo tego czy innego bohatera zostanie zakwestionowane w świetle tzw. najnowszych ustaleń.

Pojawia się zatem pytanie, czy w ogóle topografia miejska i topografia w ogóle powinna posługiwać się nazwami „odbohaterskimi”? Koniunkturalna paranoja nazewnicza występowała już w Gdańsku nie raz można. Za przykład posłużyć może chociażby tytułowa Wielka Aleja, albo nieszczęsna „Bałtycka” (Ostseestrasse), która „Bałtycką” oczywiście nie mogła po wojnie pozostać, musiała za to upamiętniać najpierw amerykańskiego prezydenta, potem wynalazcę naukowego socjalizmu, a wreszcie generała-zaślubiciela morza. Wielką nazewniczą zasługą władz Gdańska początku lat 90. było skorzystanie z szansy jaką dawała masowa zmiana niesłusznych nazw i przywrócenie kilku (szkoda że tak niewielu) historycznych. Tak było na przykład w przypadku Nowych i Długich Ogrodów. Niemała w tym zapewne zasługa Andrzeja Januszajtisa, ówczesnego przewodniczącego Rady Miasta, który od lat konsekwentnie opowiada się za przywracaniem historycznych nazw na planie Gdańska.

Tak naprawdę kłopoty z „odbohaterskimi” ulicami w Mieście były rzeczą nieznaną przez większość historii. Po raz pierwszy na służalczy pomysł nazwania miejsca w Gdańsku imieniem chwilowego (choć dość trwałego w pewnych kręgach) bohatera wpadli gdańscy włodarze dopiero na początku XIX w., nazywając plac po dawnym Błędniku „Placem Napoleona”. I tak się zaczęło. Mimo kompletnego nieprzyjęcia się ani tej nazwy, ani szybko po 1813 r. wprowadzonej nowej – tym razem czczącej pruskiego króla – nazewnicza karuzela ruszyła i nic jej już nie mogło powstrzymać. Na terenach prędko urbanizujących się w XIX w. podgdańskich wsi pojawiały się pierwsze nazwy ulic i o ile ulica nie była istniejącą od stuleci drogą posiadającą własną, uświęconą tradycją nazwę, znajdowano zaraz jakiegoś bohatera, któremu ją dedykowano. Gwoli sprawiedliwości dodać trzeba, że nie było to na szczęście regułą. Wiele XIX-wiecznych ulic otrzymało normalne nazwy, związane z ich położeniem, kształtem, albo inną cechą, która ulicę wyróżniała. Inną sprawiedliwością, którą trzeba oddać autorom nazw ulic powstających w tym okresie jest fakt, że poszukując patronów, wybierali przeważnie osoby z Gdańskiem związane. Pech chciał, że większość uhonorowanych w ten sposób osób nosiła niemieckobrzmiące nazwiska, które nie miały prawa pozostać na tabliczkach po 1945 r., w odwiecznie polskim Gdańsku. I tu karuzela z nazwami zrobiła kolejny obrót. Bezwzględnie wyrugowani z posiadania własnych ulic zostali ludzie tak z Gdańskiem (i to tym bardzo związanym z Polską) jak Anton Möller czy Hans Strakwitz (czyli swojski Jan Strakowski). Pozostał za to przy własnej ulicy Daniel Chodowiecki, wprawdzie polskobrzmiący, z polskimi korzeniami i urodzony w Gdańsku, ale berlińczyk i według dzisiejszych kategorii ewidentny Niemiec. Uratował swoją ulicę Gotfryd Lengnich – ten z kolei mimo niemieckobrzmiącego nazwiska jednoznacznie określał się jako Polak. Pozostali też zupełnie nie-gdańscy Niemcy-muzycy – z piewcą „rasy panów” Wagnerem na czele.

A przecież są takie rejony, gdzie ulice noszą nazwy ładne, oryginalne, a kompletnie neutralne. Jest strefa mitologiczna, jest kosmiczna, jest kwiatowa… i tak dalej. Powstaje pytanie czy i jaki sens ma nazywanie obiektów, które powinny charakteryzować się maksymalną stabilnością nazw imionami ludzi, których uznajemy za bohaterów, ale bohaterów tu i teraz, a kto wie co będzie z ich bohaterskością za parę(dziesiąt) lat?

Przy okazji debaty nad nadaniem jej imienia Anny Walentynowicz pojawiło się twierdzenie jakoby przypominać miała ona o zwycięstwie, w które wierzyli studenci (rzekomi autorzy pomysłu na nazwę) po wydarzeniach roku 1956. Pojęcie takie jak „zwycięstwo” ma to do siebie, że można je szalenie rozmaicie interpretować, co jest jego niewątpliwą zaletą. Naród, który świętuje głównie klęski, ma jednak na swoim koncie parę zwycięstw, które można (choćby i hurtem) podłączyć do nazwy Alei. Czy warto taką nazwę zmieniać? Oczywiście jestem za zmianą nazwy Alei Zwycięstwa, ale tylko i wyłącznie na „Wielka Aleja”, bo to nazwa po pierwsze prawdziwa, po drugie adekwatna, po trzecie neutralna, nie wymagająca zatem okresowych korekt słusznościowych. Nazwa miejsca, placu czy ulicy to rzecz wbrew pozorom ważna. Najcelniej ujął ten problem piewca i miłośnik prawdziwej – tej od dawna nieistniejącej – Warszawy, Jerzy Waldorff:

Ulice i place zasługują sobie latami na nazwy, które noszą. Pozbawianie ich tych dawnych nazw na cześć jakichś nowszych wielkich ludzi czy wydarzeń, jest objawem lenistwa i chęci wykręcenia się sianem z obowiązków wdzięczności. Nie sztuką jest nazwać fragment miasta imieniem męża, który z epoką powstania tego fragmentu i jego historią niewiele miał wspólnego. Sztuką i rzetelnym dowodem uznania byłoby wybudowanie na cześć bohatera nowej ulicy, któraby swym stylem odpowiadała stylowi ukształtowanych przez niego czasów. *

Jeśliby pójść tym tropem, to skoro już koniecznie Anna Walentynowicz musi mieć ulicę swojego imienia, niech będzie nią jedna z ulic, które powstaną na tzw. Młodym Mieście, planowanej na razie, ale całkiem realnej w dającej się przewidzieć przyszłości dzielnicy Gdańska. Tam Anna Walentynowicz pracowała, tam wołała, by nie kończyć strajku, tam działy się te wszystkie wydarzenia, dzięki którym problem uhonorowania „emerytki-rewolucjonistki” w ogóle się pojawia. Aczkolwiek dużo lepszym pomysłem byłoby nadanie imienia Anny Walentynowicz np. któremuś z gmachów planowanego kompleksu Europejskiego Centrum Solidarności, albo nawet postawienie jej pomnika. Ulice na postoczniowych terenach powinny nazywać się „dźwigowa”, „pochylniowa”, „traserska”, „kadłubowa”, czy co tam jeszcze komu przyjdzie do głowy w ramach skojarzeń stoczniowych.

Odrzucenie wniosku o nadanie Alei Zwycięstwa imienia Anny Walentynowicz uznać trzeba za decyzję mądrą, pod warunkiem, że jej powodem była niechęć do zmiany nazwy ulicy, a nie zastrzeżenia względem proponowanej na jej patronkę postaci. Miejmy nadzieję, że jest to precedens, który zapobiegnie podobnym pomysłom w przypadku analogicznych wniosków z innymi „pomnikowymi” nazwiskami, których najnowsza historia trochę wyprodukowała.

* Jerzy Waldorff, Dolina szarej rzeki, Warszawa 1985

Autor: Aleksander Masłowski