Działają z przerwami, ale nareszcie zdecydowali się na konkretny ruch, czyli wydanie płyty i singla. Zapętlają dźwięki z akustyków i wyrzekają się laptopów, a „Little Pieces” to przykład na to, że pop nie musi oznaczać papki z radia. O twórczości zespołu Logophonic opowiada dziś Maciej Szkudlarek, gitarzysta i wokalista formacji.

Maciej Szkudlarek / Fot. Joanna "frota" Kurkowska

Maciej Szkudlarek / Fot. Joanna „frota” Kurkowska

Debiutancką epkę wydaliście prawie dwa lata temu, pełnoprawny album dopiero teraz. Skąd tak długa przerwa?
Dwa lata to faktycznie dużo czasu, aż trudno mi uwierzyć, że tak długo nam to zajęło. Mogę jednak zapewnić – następne wydawnictwo ukaże się znacznie szybciej niż za dwa lata. Ciężko jest podać jedną, konkretną przyczynę takiej długiej przerwy. Przede wszystkim chyba potrzebowaliśmy czasu, żeby wymyślić odpowiednią formułę wykonawczą dla Logophonic. Pomysł z graniem spokojniejszych kompozycji w dwuosobowym składzie przyjął się dobrze. Jednak na początku graliśmy na gitarach elektrycznych, z efektami i podkładami z laptopów. Po kilku koncertach stwierdziliśmy, że granie z maszyną to zdecydowanie nie jest to, o co nam chodzi. Minęło parę miesięcy zanim doszliśmy do tego, że najlepszym rozwiązaniem są gitary akustyczne i efekty podłogowe, zanim ustaliliśmy jakie to efekty i nauczyliśmy się z nich korzystać. Cały ten proces był na prawdę owocny i potrzebny. Fakt, że gdybyśmy zabrali się za nagrywanie płyty zaraz po epce, to pewnie ukazała by się w parę miesięcy. Ale na pewno brzmiała by zupełnie inaczej.

Mówisz o zmianach w sposobie grania – przejścia z laptopów na efekty. Jak na tę zmianę zareagowała publiczność? Praca w studio to jedna sprawa, ale wasza muzyka aż prosi się o prezentację jej przed szerszą publicznością.
Szczerze mówiąc, w momencie decyzji o zmianie w sposobie grania byliśmy prawie pewni, że odbiór będzie dobry. Pierwszy raz zagraliśmy na dwa akustyki w sopockim klubie „Papryka” i był to zupełny przypadek. Bezpośrednio przed koncertem wspólnie stwierdziliśmy, że nie chce nam się użerać z laptopami i że zagramy akustycznie. Ale żeby nie było nudno – postanowiliśmy wziąć ze sobą podłogi z efektami. Grało się nam o niebo lepiej, a reakcja publiczności była bardzo dobra. Na następnej próbie laptopów nawet nie włączyliśmy.
Jeżeli chodzi o koncerty i pracę w studio to w ramach odpowiedzi pozwolę sobie przedstawić dwa istotne fakty. Pierwszy: wszystkie dźwięki, które słychać na płycie Little Pieces zostały nagrane wyłącznie przy użyciu gitar akustycznych, głosu i efektów (z wyjątkiem klaskania w „This Is War”, które jest prawdziwym klaskaniem). Drugi fakt jest taki, że zdecydowaną większość z tych dźwięków na żywo zapętlamy na scenie. Oczywiście, brzmienie studyjne jest bardziej dopracowane, w czym wielką zasługę ma Andrzej Izdebski, który zajmował się produkcją albumu. Natomiast koncertowe wykonania są brudniejsze, bardziej żywiołowe i energetyczne.

– Zaciekawiła mnie sprawa waszego singla. W dzisiejszych czasach płyty praktycznie się nie sprzedają i jedynym, który święci triumfy to winyl. A wy wydajecie singla i to jeszcze na CD! Nie jest to zbyt karkołomne podejście?

Mam świadomość, że płyty się nie sprzedają. Zwłaszcza single. Nigdy wcześniej nie wydałem singla w żadnej fizycznej formie. Idąc tym tropem, album wydany z książeczką z tekstami też może się wydawać ekstrawaganckim pomysłem. Brnąc jeszcze dalej,  singiel czy płyta to też gadżet, taki jak koszulka czy torba z nadrukiem, a te przecież trzeba mieć. A tak naprawdę – po prostu chcieliśmy go mieć na płycie.

– Grałeś w zespole Lars, później w Cats On The Sun ale Logophonic to zupełnie inne podejście do gry. Bardziej intymne, wyciszone. Skąd taki pomysł?
Obaj z Krzyśkiem mieliśmy zawsze sporo pomysłów na piosenki trochę za spokojne, za refleksyjne czy za bardzo melancholijne, żeby można je było wykorzystać w naszych innych zespołach. Nazbierało się tego na tyle dużo, że postanowiliśmy coś z tym zrobić. Zawsze grało nam się razem dobrze, mieliśmy na koncie kilkanaście spontanicznych, częściowo improwizowanych występów na dwie gitary i głos, więc zdecydowaliśmy się spróbować stworzyć taki właśnie dwuosobowy projekt. Odpowiadając na pytanie wprost: taka intymniejsza muzyka zawsze mi towarzyszyła, tylko zupełnie nie miałem pomysłu w jaki sposób ją zaprezentować. Możliwe, że nie czułem też takiej potrzeby.  To wcale nie oznacza jakiejś zmiany osobowości, zawsze lubiłem słuchać Finka, nadal słucham Arctic Monkeys czy Queens of the Stone Age.

– Cats On The Sun śpiewają po polsku, natomiast Logophonic to anglojęzyczny projekt. Czy język polski w macierzystej kapeli w jakiś sposób cię ograniczał?
Nigdy o tym w ten sposób nie myślałem. Język polski jest fantastyczny, precyzyjny, szeleszczący i pełen twardo brzmiących napięć, które można bardzo ciekawie wykorzystać. Jest też bardzo plastyczny. Owszem, teksty po angielsku pisze się łatwiej, ale tylko pozornie. Łatwiej, bo rytmika współczesnej muzyki rockowej, klubowej i prawie każdej innej, jest organicznie zrośnięta z językiem angielskim, w którym mamy ruchomy akcent i dużo jednosylabowych słów. To właśnie ta rytmika wymusza na polskich tekściarzach korzystanie z tak fatalnych i nienaturalnych zwrotów jak „me” albo „twe”. Pozorna łatwość pisania po angielsku wynika z tego, że często po napisaniu angielskojęzycznego tekstu wydaje się, że wszystko jest pięknie, ale po przetłumaczeniu go na rodzimy język polski okazuje się, że człowiek niepostrzeżenie stał się grafomanem, bo tekst jest po prostu bardzo zły. Długo w ogóle nie pisałem po angielsku, żeby zmusić umysł do większego wysiłku w trosce o jakość tego, co robię. Tym razem się odważyłem. To była świadoma decyzja, nie wynikała z ograniczeń stawianych przez nasz język.

– Do sieci trafił wasz pierwszy teledysk. Kto stoi za produkcją i kto wpadł na pomysł z zapalniczkami?
Klip zrealizowali i wyreżyserowali Paweł Klein i Izabella Izes Sawicka a główną rolę zagrała Marcelina Kowalska. Z wszystkimi znamy się już od kilku lat. Paweł jest doskonałym fotografem i operatorem, jego praca ze światłem zawsze budziła mój szczery podziw. Z kolei Iza jest osobą bardzo wrażliwą na formę, świetnie czuje muzykę, na planie zwraca uwagę na najdrobniejsze szczegóły. To ona jest odpowiedzialna za montaż, który moim zdaniem jest świetny, dynamiczny i doskonale oddaje klimat utworu. Na pomysł z zapalniczką wpadła Koza, czyli moja rodzona siostra. Z początku zapalniczka miała być jedna. Później, w trakcie pracy nad klipem, to chyba Paweł wpadł na pomysł, że zapalniczka nie będzie działać, a jeszcze później okazało się, że zapalniczek będzie dużo więcej.

– Debiut już za wami, podobnie jak pierwsza epka i klip. Co teraz?
Teraz pracujemy nad promocją, planujemy koncerty, już zabieramy się za tworzenie materiału na nową płytę. Praca idzie pełną parą. Znajomy kiedyś zażartował, że chciałby zacząć z zespołem od wydania od razu drugiej płyty, bo przy pierwszej jest za dużo roboty. Faktycznie jest jej mnóstwo, więc postanowiliśmy wykonać ją jak najszybciej i mamy zamiar  możliwie szybko wydać drugi krążek. Zanim to się jednak wydarzy, będziemy na pewno grać koncerty, może nakręcimy jeszcze jakiś teledysk…? Planów mamy mnóstwo, ale na razie nie chcę o nich mówić, żeby nie zapeszać.

Tekst: Joanna „frota” Kurkowska

Relacja w koncertów w Trójmieście