To z pewnością nie była ostatnia wizyta Kena Vandermarka w Trójmieście. Chicagowski muzyk, uznawany za jednego z najlepszych improwizatorów jazzowych na świecie, często gości w naszej metropolii ze względu na znajomość i współpracę z Mikołajem Trzaską. Dzięki temu, można było go zobaczyć u nas z wieloma różnymi składami.

Tym razem Ken powrócił z projektem Resonance – w jego skład wchodzi siedem osób grających na instrumentach dętych, dwóch perkusistów oraz kontrabasista. Trzy lata temu oglądaliśmy ten projekt w Fliharmonii Bałtyckiej i był to występ wymagający od publiczności dużego skupienia. Muzycy zagrali koncert pełen typowych dla free jazzu improwizacji, często balansując na granicy ciszy oraz hałasu. Instrumenty dęte potrafiły zamiast grania melodii, wybijać tylko ledwo słyszalny rytm na tłokach trąbek, klarnetów oraz saksofonów.

Mimo, że w piątek w gdańskim klubie Żak wystąpił ten sam skład muzyków Resonance Ensemble, to mieliśmy okazję oglądać zupełnie inny koncert. Z pewnością był to najłatwiejszy w odbiorze i najbardziej melodyjny koncert z udziałem Kena Vandermarka, jaki miałem okazję zobaczyć, a widziałem już go już nieraz. Nie odbyło się bez imponujących, free jazzowych improwizacji, ale od innych free jazzowych grup Resonance odróżnia rola Vandermark. Jest on kimś w rodzaju dyrygenta, dyktującego nastrój muzyki i trzymającego swoich kolegów w ryzach.

W przeciwieństwie do koncertu sprzed kilku lat, tym razem dziesięciosobowy zespół częściej wybuchał pojedynczymi dźwiękami, niż bawił się ciszą. Na początku wieczoru zaskakiwała motoryczność rytmów granych przez obu perkusistów, Michaela Zeranga i Tima Daisy’ego, bardziej kojarząca się z krautrockiem, aniżeli z jazzem. Potem sekcja rytmiczna uderzała mocnymi akcentami, pojawiającym się podczas solówek innych muzyków. Momentami zarówno rytm jak melodia ustępowały miejsca kontrolowanemu chaosowi i napięciu budowanemu za pomocą wysokich dźwięków. Lecz nawet w takich chwilach trudno było nie odnieść wrażenia, że Resonance stało się znacznie czytelniejsze i po prostu łatwiej przyswajalne.

Może przyczyną takiej formy, była chęć zbudowania przez Vandermarka prawdziwego współczesnego big bandu. Zebranie tylu wybitnych muzyków w jednym projekcie, a następnie ruszenie z nim trasę to już wielki wyczyn. Ale Vandermark zrobił coś jeszcze – postarał się, aby potencjał tych wszystkich osobowości nie został zmarnowany. W gdańskim Żaku przez cały wieczór można było odczuć ducha kolektywnego grania. Za sprawą wydawanych przez Amerykanina komend w trakcie gry, Ensemble za każdym razie brzmi inaczej. Żaden z muzyków nie może być pewien, czy danego wieczora akurat będzie miał możliwość grania solo w którymś z utworów. Dzięki temu, każdy z członków Resonance musi poświęcić podczas występu maksymalnie dużo uwagi na obserwowanie reszty zespołu.

Mimo przedstawionego powyżej muzycznego braterstwa, tego wieczora szczególnie duże wrażenie robiła gra puzonisty Steva Swella. Jego ekspresyjność i jednocześnie precyzja powodowały, że momentami skupiał mimowolnie na sobie oczy całej sali, wsłuchującej się w grę Nowojorczyka.

Koncert Resonance w gdańskim Żaku był wielkim zaskoczeniem zarówno dla miłośników Kena Vandermarka, jak dla tych, którzy wcześniej nie mieli okazji poznać jego muzyki. Fani zobaczyli artystę w nieznanej, bardziej melodyjnej odsłonie, a nowi słuchacze mogli doświadczyć absolutnego mistrzostwa improwizowanego jazzu.

Autor: Krzysztof Kowalczyk