Plenerowe koncerty powoli odchodzą w zapomnienie, a szybkimi krokami zbliża się jesienny sezon koncertowy. Permanent Vacation Festival był doskonałą okazją, aby nie tylko powymachiwać kończynami w rytm muzyki różnorakiej, ale i zapoznać się z tym, co na lokalnej scenie piszczy. A piszczy i gra – całkiem sporo!

Jedno trzeba przyznać – odbyło się bez, obecnej na praktycznie każdym takim przeglądzie grających tubylców, klątwy metalowo-grungeowej. Zabrakło kolejnych kopii Metallik, enigmatycznych kserokopii Eddiego Veddera czy kolejnego wcielenia Layne Stanleya. Idealnie nie było, ale oszczędzono nam przynajmniej kolejnych „dziel” bazowanych na „Ten”, „Black Album” czy „Dirt”. Organizatorzy dobrze dobrali kapele a te potrafił zaciekawić na tyle, iż wylądowały w moim małym kajeciku z napisem „Koniecznie śledzić”. Słowem podsumowania – ostatniego dnia wakacji dużo dobrego działo się w naszym gdyńskim Uchu (Permanent Vacation Festival).

Mocny strzał w uszy gwarantowany był już na wejściu – damsko-męskie trio Pomelo Taxi zastosowało się do maksymy im głośniej tym lepiej. Najłatwiej określić ich jako gdyńską reinkarnację prostych dźwięków w oparciu o perkusję oraz bas z dodatkiem słów-kluczy takich jak „Woody Alien” czy „Juliette Lewis and the Licks”. Czekamy na więcej!

Ogromny problem miałam z Pretty Scumbags. Ze sceny wylewa się fala energii, luz z jakim grają i sposób w jaki radzą sobie na scenie onieśmieliłby niejednego, nóżka sama skacze, ale….Chciałoby się zakrzyknąć „Hey, I bet you look good on the dancefloor”, bo skojarzenia z Pretty Scumbags mogą być tylko jedne. Arctic Monkeys po polsku i nic poza tym. Szkoda, bo z takim podejściem do grania i odrobiną własnego stylu panowie mogą zrobić niezłą karierę, zamieszać na polskiej scenie i zawładnąć niejedną festiwalową sceną. Z ogromną przyjemnością ogląda się szalejącego na scenie Jakuba Kozaka, czy słucha wokalu Jana Sienkowskiego, a i brzmienie formacji wyróżnia ją spośród oceanu debiutantów. Tylko co z tego, skoro w głowie kołacze się porównanie do autorów „Favourite Worst Nightmare” i „Suck It and See”?

Kiev Office bardzo szybko naprawili błędy obecne na pierwszej płycie i z orędowników Indie rocka stali się grupą bazującą na trójmiejskich tradycjach gitarowych, z odrobiną angielskiej psychodelii. Wydany nakładem Nasiono Records „Anton Globba” na koncertach brzmi jeszcze mocniej niż na krążku, a trio pozwala sobie na swobodne manipulowanie materiałem (chociażby świetny jam w końcówce utworu „Jadą”). Zabrakło tylko świetnego shoegazeowego „Ultraviolent Light”, który na płycie sieje prawdziwe zniszczenie i wydaje się idealną koncertową petardą. Pójście na koncert Kievów to obowiązkowa gdyńska atrakcja niczym spacer po Świętojańskiej, niedzielne zakupy w Klifie czy letnie odwiedziny na Babich Dołach.

C4030 to, dla mnie, niespodzianka tej imprezy. Wcześniej jakoś nie przyciągnęli mojej uwagi. Teraz otrzymujemy muzycznego mutanta, który wydaje się być wypadkową klezmerskich pieśni, poezji śpiewanej i bardziej spiętych muzycznie Mitch & Mitcha. Kolega siedzący obok mnie na koncercie rzucił jeszcze nazwą krakowskiego kolektywu Świetlili i gdybyśmy się mocno uparli, wyostrzyli słuch, faktycznie „Ogród Koncentracyjny” pobrzmiewa gdzieś tam. Dobry, nieszablonowy zespół, na który również warto nastawić swój radar.

Ostatniego koncertu niestety nie doczekałam. Ponad godzinne opóźnienie i wskazówki coraz bardziej zbliżające się do godziny powszechnie uznawana za bardzo późną zaważyło na tym, iż przyszło mi się zbierać przed 23. Z Khadaffim spotkam się następnym razem…

Autor: Joanna ‘frota’ Kurkowska

Relacje z koncertów w Trójmieście