Stoczniowe dźwigi, razem ze strzelistymi wieżami kościołów, od lat tworzą specyficzną dla Gdańska panoramę. Niestety, ta niepowtarzalna panorama ulega przekształceniom, niekoniecznie pozytywnym…

Przedwojenna panorama stoczni

Jednym z charakterystycznych elementów gdańskiej panoramy była niegdyś potężna konstrukcja żurawia w stoczni. Dźwig ten, o przypominającej młot sylwetce, znajdował się przy basenie wyposażeniowym Stoczni Schichaua. Mówiono o nim „Hammerkran” – „żuraw młotowy”. Podobno nazywany był też „der Grossvater”, czyli „Dziadek”.

Żuraw młotowy w latach 30.

Sześćdziesięciometrowej wysokości olbrzym pojawił się w panoramie Gdańska w 1914 r. Zdolny był do udźwignięcia 250 ton, a jego głównym zadaniem było umieszczanie w kadłubach budowanych statków (w tym czasie głównie okrętów) bardzo ciężkich urządzeń napędowych. Pracował w Stoczni Schichaua przez 31 lat, aż do feralnego roku 1945, kiedy to zniknąć miał bezpowrotnie, podobnie jak spora część miasta i jego mieszkańców. Potraktowany jako łup wojenny Armii Czerwonej, niemożliwy do zabrania w całości podczas plądrowania stoczni, pocięty został na kawałki i w formie złomu wywieziony na wschód. Mówiono, że nigdy nie dotarł do Rosji, tonąc po drodze wraz z wiozącym go statkiem, niektórzy próbowali marzyć, że może nie trafił do hutniczego pieca, a został gdzieś złożony z wywiezionych części. Z gdańskiej panoramy zniknął jednak na zawsze, swoim upadkiem podkreślając ostateczne zakończenie pewnej epoki w historii Gdańska.

Chociaż wielki dźwig Stoczni Schichaua pozostał już tylko na starych fotografiach, sylwetki stoczniowych żurawi miały na powrót zagościć w krajobrazie miasta, bo są dla niego czymś wręcz naturalnym. Przecież Gdańsk to port, morze i statki, a jak są statki musi być i stocznia. Nawet wówczas, przed ponad półwieczem, kiedy Polska przechodziła z jednej niewoli w drugą, oczywistym było, że w Gdańsku stocznia musi być, musi znowu budować statki …i znowu mieć dźwigi.

Powojenne stocznie w Gdańsku nie miały wprawdzie dźwigu równie imponującego jak dawny „Grossvater”, stoczniowe żurawie były jednak nieodłącznym elementem gdańskiego krajobrazu. Największy z nich stanął w najstarszej części stoczni, w okolicy nazywanej niegdyś „Milchpeterem”, czyli „Mlecznym Piotrem” od istniejącej tam w przeszłości karczmy. Tam właśnie w 1844 r. zaczęła się historia istniejących do dzisiaj gdańskich stoczni. Zaczęła się od uruchomienia należących do pruskiego państwa zakładów zwanych „Königlicher Korvetten-Depot-Platz”, czyli „Królewską Bazą Korwet”, z czasem przekształconych w Stocznię Królewską, później Cesarską. Stoczniowe urządzenia na tym terenie stanowiły w okresie międzywojennym część umiędzynarodowionej Stoczni Gdańskiej (Danziger Werft), a po wojnie Stoczni Gdańskiej im. Lenina.

Jeśli wierzyć relacjom stoczniowców, stutonowy dźwig u ujścia Motławy do Martwej Wisły pojawił się w latach 70. sprowadzony z Finlandii w ramach modernizacji urządzeń Stoczni Gdańskiej, finansowanej przez owiane legendą „Gierkowskie kredyty”. Trudno powiedzieć, choć pewnie dałoby się to sprawdzić, ile statków urodziło się u stóp zielonego żurawia. Na pewno niejeden z nich pływa do dzisiaj po morzach „sławiąc imię polskiego stoczniowca”, jak to usłyszał w chrzcielnej formułce tuż przed roztrzaskaniem o burtę butelki szampana. Żuraw, swoją końską głową przyglądał się potem zapewne jak całkiem niedaleko niego, w sali BHP rodzi się Solidarność, mógłby nam też może opowiedzieć jak to było z tym skakaniem przez płot… Kiedy nastała wolna Polska patrzył też bezradnie na kłopoty stoczni, której był częścią, a potem, jeszcze bezradniej zapewne jak tuż obok niszczone są pochylnie, na których budował statki. W końcu dowiedział się, że w okolicy, w której stoi nie będzie już stoczni, a ma się za to pojawić zupełnie nowa, choć ochrzczona bardzo starą nazwą dzielnica Gdańska. Jaki los mu to wróżyło?

Stutonowy dźwig nad jednym z ostatnich statków. Rok 2009

Jeszcze na początku 2011 roku mówiło się o jego remoncie i zachowaniu w charakterze swoistej, postindustrialnej biżuterii planowanego Młodego Miasta. Bo cóż bardziej może się kojarzyć ze stoczniową historią okolicy niż majestatyczny dźwig? Miał być odkupiony od właściciela przez Miasto, o jego zachowanie walczyli mądrzy ludzie, widząc w nim nie tylko starą, wysłużoną maszynę, ale pewnego rodzaju symbol. Tak właśnie pięknie miało być. Ale… nie będzie.

Na nic zdały się starania, na nic plany i idea, na nic nawet wyasygnowanie przez Miasto całkiem sporej sumy na zakup dźwigu. Przegrał z… biurokracją. Brak odpowiedniego świstka uniemożliwił rzekomo przeprowadzenie stosownej procedury. W ten sposób zapadł wyrok… Mniej więcej dwa tygodnie temu, wypływając statkiem z Motławy ujrzałem widok, którego dramatyczna dobitność chwyta za serce. Był to obraz z rodzaju tych, które wywołują patetyczne skojarzenia, układające się w smutne słowne figury rodem z poezji symbolicznej. Tak jak niegdyś, jako dziecko, dopatrywałem się w sylwetce dźwigu ogromnego zwierzęcia, tak teraz nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że widzę to samo zwierzę pozbawione życia… Patrząc na to, co dzieje się u ujścia Motławy trudno nie pomyśleć, że dumnemu olbrzymowi przecięto stalowe ścięgna, przez co upadł, opierając się na swojej wielkiej głowie.

Początek końca – 6 czerwca 2011 r.

Dźwig przy „Mlecznym Piotrze”, kiedyś zdolny podnieść stutonowy ciężar, leży od dwóch tygodni zwalony na nabrzeże i stopniowo znika, cięty palnikami na kawałki, zupełnie jak jego wielki krewny, który zniknął w ten sam sposób z górą pół wieku wcześniej. Zniknięcie tamtego było znakiem końca epoki, ten miał się stać łącznikiem między epokami, niosąc pamięć o stoczni między budynki Młodego Miasta. Teraz, kiedy już odcięto mu jego końską głowę, a reszta czeka na płomień palnika, upadły dźwig zdaje się symbolem upadku. A co wraz z nim upada? Sporządzenie takiej listy pozostawiam Czytelnikom.

Autor: Aleksander Masłowski