Praca przewodnika płata nam czasem figle i przygotowuje różne niespodzianki. Nie każda grupa chce spacerować dookoła Neptuna. Niektórzy turyści mają programy nietypowe. Kilka lat temu opiekowałam się przez parę dni grupą Szwajcarów.

Byli kulturalni, eleganccy i mieli bardzo ciekawy program – wystawy, muzea, uroczyste kolacje w modnych miejscach, koncert w Filharmonii. Zaciekawił mnie jednak ostatni punkt pobytu w Trójmieście. Wizyta u typowo polskiej rodziny. Oooo – pomyślałam sobie. To ciekawe!

Dzwonię do biura, które przygotowywało całość pobytu Szwajcarów u Trójmieście. Cześć, tu Gdańsk,  co to za „typowa polska rodzina”? – pytam. Aaa, too, nie mam pojęcia – mówi rozbrajająco  R. – ten punkt programu Szwajcarzy zorganizowali sobie sami. A właściwie załatwiała to szefowa szwajcarskiego biura, pani A. Będzie na wycieczce, także o nic się nie martw. Nic więcej nie wiem, mam tylko prośbę – żebyś do tej rodziny pojechała z nimi. W mailu przesłałem ci adres, daj potem znać jak było – R. jak zwykle jest w biegu. Właśnie za kwadrans startuje jego samolot. Wybiera się na targi turystyczne, nie ma czasu rozmawiać. Poczekaj, wołam, ale mam to spotkanie tłumaczyć? Czy wiadomo po co do nich jedziemy? Nic nie wiem, zabij mnie, przysięgam! – mówi R. Nie my to organizujmy, także w sumie nas to nie obchodzi, ale pojedź proszę z nimi. Czekam na wieści. Do kraju wracam za kilka dni, jakby co P. jest w biurze. Kończę, ściskam, muszę już się odprawiać, pa, pa!  Pa. Ciekawe, co nas jutro czeka.

Typowo polska rodzina

Wieczorem –  przygotowując ubranie na jutro –  myślę sobie, co to będzie za rodzina? Prasuję spódnicę i „oczyma wyobraźni” widzę rodzinę podobną np. do tej, jaką ma moja uczennica Agnieszka. Ładny dom, dobry adres we Wrzeszczu, mama lekarka, tata inżynier, babcia lwowianka, dziadek, nieżyjący już  – był działaczem Polonii Gdańskiej… W ich domu, pełnym książek, gustownych pamiątek rodzinnych i starannie wyszukanych na targach staroci bibelotów – po prostu czuć historię. Na ścianach obok obrazów wiszą piękne zdjęcia w sepii… Jest też ładny pies, domownik… O – tam można by się zorganizować takie spotkanie – dumam. Przy dużym, drewnianym stole i pysznej kawie z ładnych filiżanek…. I blasze pysznej domowej szarlotki… A jak będzie ciepło, wyszlibyśmy do ogrodu…  Niech Szwajcar zobaczy – że u nas kultura, że Polak to nie tylko chłoporobotnik… (i boagrzechotnik – nucę sobie Osiecką).  No i wszyscy tam znają angielski… zwiedzili kawałek świata…. Ale – pocieszam się – pewnie wszystko będzie dobrze. Może on jest znanym rzeźbiarzem, a ona – pedagożką, która z sercem i duszą prowadzi rodzinny dom dziecka… Kończę rozmyślanie, bo Towarzysz Mąż ostrzega, że zaraz zostanę myśliwym. Myśliwą! – poprawiam go, bo lubię żeńskie końcówki. Poza tym –  o mało nie przypalam bluzki. Dochodzi północ, dobranoc.

Przyczajony szef, ukryta szefowa

Rano przeglądam jeszcze raz program dnia. Sprawdzam adres oczekującej nas dziś rodziny  – mieszkają w Sopocie, ale nie znam ich ulicy. Szukam na planie miasta, jest! Jakoś znajdę, w razie czego kierowca włączy GPS. Spotkanie jest dopiero po południu, więc na razie koncentruję się na czymś innym. W przerwie na lunch postanawiam jednak do nich zadzwonić, może dowiem się, po co w ogóle się spotkamy? W sumie  nie jest to moja sprawa, skoro my tego nie organizujemy, jednak od rana na temat spotkania zagadnęło mnie już z siedem osób. Ciekawi ich wizyta u „typowo polskiej rodziny”. Miło odpowiadałam, że za ten punkt programu nie odpowiadam ja, tylko oni sami. I odsyłam do obecnej na wycieczce szwajcarskiej szefowej. Pani A. dziwnie jednak stara się nie rzucać w oczy. Nie wita się, nie żegna, nie pyta, ani nie odpowiada, niczego nie ogłasza. Niby jest, ale jej nie ma. Udaje zwyczajną turystkę. Co chwilę gdzieś znika, „robi ogony”, często telefonuje odchodząc na bok. Jej zachowanie mnie nie dziwi. Już dawno odkryłam pewną prawidłowość – jeśli grupa ma jakąś szefową lub szefa obecnego na wyjeździe, a część punktów programu przygotowana jest przed nich samych – to przeważnie owo szefostwo jest niewidzialne. Często bowiem właśnie  te akurat punkty programu są niejasne, niedopięte i słabo przygotowane. Jednym słowem – klapa. Szefostwo woli więc się nie ujawniać, nie wychylać i nie przyznawać do wpadki. Udają, że to nie oni są odpowiedzialni. Umywają ręce. Czasem zachowują się dodatkowo nie fair, gdyż usiłują swoją odpowiedzialność za niefart obciążyć przewodnika i polskie biuro. Postanawiam więc mimo wszystko zadzwonić do „typowo polskiej rodziny”. Porozmawiać jak Polak z Polakiem.

Niespodzianka!

Hallo, witam, tu Magda Kosko, tłumaczka i przewodniczka z biura XYZ, czy dodzwoniłam się do…  Tak – dziś macie u nas być – ucina głos, który – najdelikatniej mówiąc –  nie należy ani do rzeźbiarza, ani do pani pedagog. Pytam miło, jaki cel ma nasze spotkanie? O czym będziemy rozmawiać – po co do nich jedziemy? No jak to – zdziwienie jest ogromne i szczere – tak się spotkać, po prostu. Aha, a kim państwo są? – dopytuję. Chciałabym już w autokarze cokolwiek… Jak to kim jesteśmy? – nie rozumie mój rozmówca. Słuchawkę przejmuje jego żona. O której będziecie? – pyta krótko. Nie drążąc już odpowiadam, że koło 17 i kończymy tę dziwną rozmowę. Pani obiecuje mi, że wraz z mężem będą czekać pod blokiem, wieżowcem znaczy się.  Żebyśmy czasem nie zabłądzili. To miłe. Do zobaczenia. Blokiem? Myślę sobie po chwili. Wieżowcem? Tam są małe mieszkania, jak zmieści się u nich 40 osób?

Herzlich willkommen!

Państwa czekających pod blokiem nie chcę opisywać. No, może tylko jedno zdanie: nie wyglądali jak typowi Polacy. Owszem, część społeczeństwa tak właśnie wygląda, ale stanowczo nie wszyscy. Jedziemy starą, odrapaną i wymazaną windą na ósme piętro wieżowca. Podróżujemy podzieleni na grupy, gdyż jest nas prawie 40 osób. Część gości boi się wsiąść do windy, gdyż wydaje ona dziwne dźwięki i brzydko w niej pachnie. Postanawiają na ósme piętro wejść po schodach. Wchodzimy do małego, dusznego mieszkanka, w którym dawno zatrzymał się czas. W maleńkim przedpokoju stoi masa butów, wisi dużo kurtek, a w zamkniętej łazience ujada pies. W „dużym” pokoju czekają na nas taborety, krzesełka, wzrokiem wyłapuję nawet dwa wędkarskie – jasne, trudno jest przygotować czterdzieści siedzeń w małym pokoiku. Ci, którzy pierwsi jechali windą mogą wybrać najlepsze siedziska. Część gości zdezorientowana stoi jeszcze na korytarzu, część w przedpokoju. Rąk umyć nie można, bo w łazience zamknięty jest pies. Nieszczęśnik nie wie co się dzieje, bo ruch się zrobił jak na Marszałkowskiej, więc ujada coraz głośniej. Pani A., rzekomo odpowiedzialna za tę nieszczęsną wizytę gdzieś znikła! Ulotniła się jak kamfora! Wszyscy Szwajcarzy patrzą więc na mnie. Co teraz? Zachowuję zimną krew, proszę każdego usiąść i liczę gości. Brakuje tych, którzy zamiast windy wybrali schody. Proszę siedzących, żeby nie ruszali się z miejsc dopóki nie wrócę i idę szukać reszty. Znajduję ich dwa piętra wyżej, sprowadzam na dół, sadzam. Dzieci gospodarzy przynoszą kawę i całkiem smaczne ciasto. Wykorzystuję ten moment na rozejrzenie się po pokoju, mam wrażenie, że wróciłam do końcówki lat siedemdziesiątych. Od plakatów na ścianie począwszy, na kolekcji puszek skończywszy. Nie chcę opisywać wnętrza, bo to zawsze jest subiektywne i dość okrutne. Jeśli rodzinka słoni i firanowa serweta na telewizorze oraz sztuczne kwiaty w „kryształowym” wazonie (bynajmniej nie na fortepianie) się komuś podobają, to ma do tego prawo i wara innym go reformować. Jeśli ktoś nie odczuwa konieczności posiadania książek – jego zbójnicka rzecz:)

W komunie było lepiej!

Najgorsze jednak przed nami. Gospodarze zaczynają swój monolog. Całe szczęście – po polsku – mogę więc wprowadzić choć cień cenzury. W komunie było lepiej! Nie ma pracy w tym kraju! (oboje nie pracują, dorosła córka też nie). Rozkradli wszystko! Nic już nie należy do Polaków! I tak dalej… W końcu jeden Szwajcar pyta – jak to możliwe, żeby w komunie było Polakom lepiej? Dziś widziałem (tego dnia zwiedzaliśmy wystawę Drogi do Wolności) filmy dokumentalne o tym, jak na rozkaz władz obchodzono się z tłumem, z opozycją, jakie były kolejki przed sklepami… Dlaczego mówicie, że było lepiej?  Milicja lała ludzi pałkami! To się panu bardziej podobało? Nie mieliście wolności! Naprawdę chciałby pan wrócić do tych czasów? Idiotyczną sytuację stara się „ratować” gospodyni zaczynając wywód o tym, jak są biedni, jak niewiele mają pieniędzy, jak na nic im nie starcza… Jestem na skraju wyczerpania nerwowego. Nawet teraz, pisząc ten tekst – musiałam wstać, otworzyć okno i napić się wody. Cały czas myślę o tym, że w programie jest napisane, że jesteśmy u „typowo polskiej rodziny”. Nie, to jakiś koszmar, sen, na pewno zaraz się obudzę! Mam ochotę  zabić i ją i jego,  teraz, zaraz! Wizyta jest tak bezsensowna, idiotyczna, że albo zaraz zemdleję, albo zarządzę ewakuację krzycząc – pali się!!! Ten zaduch, ujadający pies, ci ludzie ze swoimi poglądami, nie!!! Nigdzie nie widać też pani A.! Przecież to wszystko załatwiała i przygotowywała właśnie ona. Pytanie, po co?

Wszystko jasne

Pod sam koniec trwającej godzinę wizyty pojawia się pani A. Tłumaczy, że źle się poczuła i musiała zaczerpnąć świeżego powietrza. (akurat!). Zarządza zbiórkę pieniędzy dla rodziny gospodarzy. Aaaa, myślę sobie – to o to chodzi. Tu was mam! Że też nie pomyślałam… Pani A. wyjaśnia zdezorientowanym ludziom, że owa sopocka rodzina napisała rozpaczliwy list do szwajcarskiego Czerwonego Krzyża z prośbą o pomoc i wsparcie. Bo tak im w wolnej Polsce źle… Aha. Teraz ja muszę zaczerpnąć świeżego powietrza i mówię, że czekam na wszystkich przy autokarze.

Chwila prawdy

Zanim odjechaliśmy z tamtego miejsca wstałam, wzięłam do ręki mikrofon i powiedziałam głośno i wyraźnie, że to nie była absolutnie typowo polska rodzina. Że samo sformułowanie tego w ten sposób w programie jest jakąś okrutną pomyłką! Dodałam, że wstydzę się za tych ludzi. Owszem, część z nas nie odnalazła się w nowej Polsce, straciła pracę i czasem trudno jej znaleźć nową, ale ten festiwal bzdurnych resentymentów, którego właśnie byliśmy wszyscy świadkiem to nieporozumienie! Skandal, a dla nas strata czasu. Otrzymałam wielkie oklaski, a jedna pani podsumowała – pani Magdo, pięknie  pani powiedziała, ale właściwie nie musiała pani tego robić. Nie musi pani bronić Polski i Polaków, bo my przecież widzimy, jak jest. Jesteśmy tu już kilka dni. Zresztą – pani mina podczas wizyty wyjaśniała nam wszystko… Ruszyliśmy. Za plecami słyszałam różne komentarze – rozmowy Szwajcarów pomiędzy sobą. Wyłapałam: najgorszy był ten zaduch. Tak pachnie niezaradność i bieda. Albo – cały czas współczułam Magdzie, ale musiała się wstydzić… Czy tamta pani nie mogła chociaż umyć włosów?  I jeszcze – u nas przecież też są tacy ludzie, ale zabiłabym, gdyby ktoś ich nazwał „typowymi Szwajcarami” i przyprowadzał do nich wycieczki.

Koniec

 Opisana historia miała miejsce naprawdę. Wszyscy, którym o niej opowiadałam, myśleli, że żartuję. Do dziś, a minęło już z osiem lat – nie mogę nadziwić się tupetowi tych ludzi. Jak można? Niepotrzebnie też dałam im wtedy wizytówkę. Po tygodniu bowiem pani gospodyni zadzwoniła i zapytała mnie, kiedy ich jeszcze z jakąś grupą odwiedzę?! Potem dzwoniła jeszcze kilka razy, aż zablokowałam jej numer. Szkoda, że nie mogę zablokować wspomnień tych Szwajcarów. Mam nadzieję, że zrozumieli, że to była jakaś okropna pomyłka…

Tekst: Magda Kosko-Frączek

Teksty na iBedekerze 

Profil na facebooku