Nicolaus Volckmar to przykład jednego z wielu przybyszów z daleka, którzy ulegli magii „wschodu”, jakim była dla ludzi zachodu (a dla wielu do dzisiaj jest) Polska.

Pochodził z Hesji. Niewiele, a właściwie zgoła nic nie wiadomo o jego życiu przed przybyciem do Gdańska. W mieście pojawia się w 1589 r. jako uczeń Gimnazjum Akademickiego. Nie ustalono także jak dotąd gdzie nauczył się polskiego, jednakże zbieżność daty pojawienia się Volckmara na liście uczniów Gimnazjum z momentem uruchomienia polskiego lektoratu może wskazywać, że nauczył się go po prostu w szkole. Znając skalę trudności tego języka, w szczególności dla kogoś, czyim ojczystym językiem jest niemiecki, musiałby jednak posiadać niezwykły wprost talent językowy, by w taki właśnie sposób i w stosunkowo krótkim czasie, dojść do biegłości, którą później ujawnił. Władał polskim doskonale, skoro kiedy w 1594 r. objął funkcję lektora łaciny w niższych klasach Gimnazjum, dorabiał sobie nauczając prywatnie polskiego. Jako nauczycielowi wiodło mu się niezbyt dobrze, przynajmniej pod względem finansowym, zabiegał bowiem o miejskie zapomogi na zaspokojenie najbardziej podstawowych potrzeb swojej rodziny. Sytuacja Volckmarów poprawiła się kiedy od 1598 r. oprócz funkcji nauczycielskich, pełnił również urząd kaznodziei, który sprawował jednocześnie w kaplicach św. Anny i św. Ducha.

Już w 1594 r. wydał „Compendium linguae polonicae”, polską gramatykę, która zwróciła na niego uwagę publiczności, bowiem zapotrzebowanie na przystępny w formie wykład niebywale wszakże skomplikowanego języka polskiego było wówczas w Gdańsku spore. Spod jego pióra wyszedł także słownik pt. „Dictionarium Trium Linguarvm, Latine, Germanice Et Polonice”.

Prawdziwym dziełem jego życia stać miał się jednak podręcznik do nauki języka polskiego, znany pod skróconym (względem barokowego oryginału) tytułem: „Czterdzieści dialogów „. Jego wydania i niezaprzeczalnej sławy jaką mu przyniósł autor nie doczekał niestety, zmarł bowiem nagle w 1601 r. Książka ta zapewniła mu miejsce w historii nie tylko Gdańska, ale i kontaktów niemieckojęzycznej ludności miasta z Polską i Polakami. „Dialogi” ukazały się w kilka lat po śmierci autora, ale w ciągu następnych 150 lat wydane zostały wiele razy. Rzadko które dzieło językoznawcze może się pochwalić podobną ilością wznowień, które różni autorzy liczą na 13 do 28 wydań.

Całość „Dialogów” ujęta jest w formie tabeli o trzech kolumnach. W pierwszej widnieją dostojne zdania łacińskie, którym odpowiadają wypowiedzi po niemiecku w drugiej i po polsku w trzeciej kolumnie. Obok swoistych „scenek”, w których rozmówcy omawiają przeróżne sytuacje, dzielą się wrażeniami, robią zakupy, piorą, szyją, kłócą się i robią dziesiątki innych rzeczy, „rozmówki” zawierają także tematyczne wyliczenia wyrazów przydatnych w codziennej rozmowie, w przypadku kolumny z tekstem niemieckim operując lokalnym gdańskim dialektem. Część dialogową poprzedza krótki wstęp, bardzo ogólnie wyjaśniający sposób korzystania z „Dialogów” oraz pobieżnie omawiający najistotniejsze, bo najbardziej potrzebne w codziennej konwersacji pułapki języka polskiego.

Wspaniałe to dzieło jest nie tylko dowodem na to, jak żywe było polskie słowo w dawnym Gdańsku i jak duże było zapotrzebowanie na znajomość tego słowa, ale również stanowi skarbnicę polszczyzny z przełomu XVI i XVII wieku, będąc przy tym zapisem licznych, zapewne codziennie zdarzających się w Mieście sytuacji. „Dialogi” nie są poważnym dziełem językoznawczym, a raczej zbiorem lekkich, czasem wręcz żartobliwych rozmów pomiędzy osobami różnych stanów i zajęć. To opowieść o gdańskich stosunkach ujęta w przepięknej, archaicznej, ale całkiem zrozumiałej polszczyźnie. Przyjrzyjmy się kilku przykładom.

Poranna rozmowa o śnie:

– A jakożeś spał tey Nocy? – Trzaskało coś ażem oknął potym nie mogłem zasię usnąć. Pluskwy mie kąsały. Bez mała mie nie zjadły. – Słyszałam iżiś mowił we śnie, aboć się co śniło? – Śniło mi się, jakobych Wór Pieniędzy nalazł, powiedz mi co to znaczy. – Pewnie co zgubisz.

Przy wychodzeniu z domu:

– A jużeś gotów? – Poczekay jeszcze trochę, poydę pierwey na wychod. – Pfa, Plugawcze brzidki, a nie Wstydże cię? – A kogoż się mam wstydzić? ciebie?

Nauczyciel do kręcącego się po klasie ucznia (to znał być może Volckmar z własnej praktyki nauczycielskiej):

– Usiądź na starey Pani Rzyci tedyć Myszy w nię nie wlazą.

Prośba do parobka:

– Słychay sam Bracie, oto masz na piwo, a zanieś mi to Ciele do Domu, wszak wiesz, kędy mieszkam. A nie uciecz mi z nim, bo bym cię dał obiesić. – Cięszkie jak Nieszczęście (by Franca) wszak je ledwie mogę podnieść. Przecię Waszą Miłość proszę o sztukę Chleba y o Kapkę Piwa, bom się tak nadźwigał, żem się zpocił.

Młodzi ludzie wybierają się zażyć kąpieli:

– Pódźmy się kąpać w zimney Wodzie. – Póydęć z wami, ale kąpać się nie będę, bo pływać nie umiem. – Nauczemy cię. – Nie pragnę ja tey nauki, bo nalepszy Pływacze narychley utoną. Y wczora Chłopiec utonął, który dobrze umiał pływać. – Jeśli się nie chce kąpać, tedy nam pilnuy Szat, żeby ich nam nie pobrano.

O wybieraniu się na cudze wesele:

– A póydziesz też na Wesele: a proszono cię? Kogo nie proszą, tego kijem wynoszą. – Nie proszonoć mię, ale przecie póydę patrzyć, jako Pani Młoda pójdzie do Kościoła. – Tak wiela tych Wesół, że się im już nie rada przypatruję. Wolę się Tańcowi przypatrować. – Ja nie dbam o Taniec, zawsze tam wielki trzask bywa. Czasem y do zwady y do bitwy przychodzi.

Weselna awantura:

– Stul Gębę boć dam w łeb. – A co wiedzieć, kto perwey w nię weźmie. – Chłopcze, day mi sam Broń. Czeladź do Strzelby. Biy, zabiy. – Co to za Trzask? Co to za zuchwali Goście? Kto tę zwadę zaczął? – Ten to świnią obżarty. – Wypchnijcie go z Domu. Słuchay Bracie, nie na to cię proszono, żebyś tu Zwadę zaczynał. Idźże zkądeś przyszedł, pierwey niżeli cię wyniosą.

– Boday nikt dobry na takim Weselu nie bywał. – A czemuż to? – Powadzili się pobili y posiekli się, że Sromota y Grzech o tym powiadać. Jednemu kilka palców ucięto. Drugiego w łeb raniono. Ma ranę mało nie na Piędzi. Trzeciego postrzelono, Pan BOG wie, jeśli się wyleży. Niewiasty y Dzieci tak wrzeszczały, że człowiek y własnego Słowa słyszeć nie mógł. – A tobie nie dostało sie też czego? Nie, bom uciekł, skryłem się. – Przetom są dobrze uczynił, żem doma został.

O windykacji:

– Słysz Chłopcze. Idź do Kaczmarza a powiedz mu, żeby mi Pieniądze przysłał, które mi winien. Muszę ja swoję mieć, dosyciem już czekał długo. Bo go dam wsadzić do wieże. A wracay się co pręcey.

– Panie Kaczmarzu macie panu memu Pieniądze przysłać, coście mu jeszcze winni. – Dobrzeby płacić, ktoby miał. Podobno twoy Pan więcey Pieniędzy nie ma, oprocz tych com mu winien, y tego się tak często upomina. Albo mniema, że mu uciekę z tymi Pieniądzmi. – Teraz umiecie brykać. Izaliście też tak brykali, kiedy wam pożyczano, wiera nie, w ten Czas umieliście pięknie prosić. To macie wiedzieć, że Pan mój nie chce dłużey czekać. A nie chcieli z Dobrocią, musicie ze Złością, albo więc będziecie w Kuczce w Więzieniu.

I nieco makabryczne:

– Jutro będą tracić Dziecię. – A Dziecię co uczyniło? – Grając z sobą, jedno drugiemu Gardziel przerznęło. Podobno widziały, jako matka Prosię zakłóła. Azaż je dła tego będą tracić, gdyż to z Nierozumu uczyniło, a nie ze złości? – Podawano mu Jabłko y czerwony Złoty, tedy sobie czerwony Złoty obrało. Ztąd tego dochodzą, żę dosyć mądre. – Ciesz Boże taki Rozum! – Słyszę, że jego Rodzicy barzo za nim proszą, bo jedno to dwoje mieli. Dadzą się podobno Panowie uprosić.

Mimo że niektóre tematy wybrane przez autora „Dialogów” mogą nas nieco zadziwić, przypuszczać można, że wybierając je do swoich „rozmówek” kierował się ich przydatnością w konwersacji pomiędzy różnojęzycznymi mieszkańcami Gdańska, lub w rozmowie z przybyszami z Polski. Zaskoczyć może czytelnika również pewna „przaśność” sformułowań i sposobu prowadzenia konwersacji. Pamiętać należy jednak, że „Dialogi” powstały w czasach niewiele późniejszych od tych, w których tworzył Jan Kochanowski. A u ojca literatury polskiej można się przecież natknąć na fragmenty mocno odbiegające od kanonów, jakie odruchowo przypisujemy ludziom z przeszłości, bazując niestety przeważnie na wzorcach moralności XIX-wiecznej. Akcenty przyzwoitości i kanony według których ocenia się w różnych czasach poziom wypowiedzi bywają bardzo różne.

Nicolaus Volckmar był nie tylko nauczycielem i autorem podręczników do języka polskiego, ale także wielkim propagatorem jego znajomości w Gdańsku. Sugerował nawet wprowadzenie go jako obowiązkowego w szkołach parafialnych, chcąc tym samym uczynić mieszkańców Gdańska dwujęzycznymi, co zdarzało się bardzo często, nie było jednak powszechne. Nie sposób nie uznać autora „Dialogów” za jednego z pierwszych w historii Gdańska budowniczych kulturowego mostu między niemieckojęzyczny (choć wielonarodowym) społeczeństwem miasta, a Polską, a dzięki jego najsłynniejszemu dziełu możemy dziś, przy odrobinie wyobraźni, usłyszeć gdańską ulicę sprzed 400 lat.

Wybierając fragmenty „Dialogów” posługiwałem się wydaniem z 1688 r. – internetową publikacją na stronach Biblioteki Cyfrowej Uniewersytetu Wrocławskiego, dostępną pod adresem: www.bibliotekacyfrowa.pl

Autor: Aleksander Masłowski