Każdy, kto spędził dzieciństwo w Nowym Porcie wie, że ta dzielnica była, a może ciągle jest, światem nieco osobnym od reszty Gdańska. Od południa oddzielony nieprzebytym gąszczem „Pracowniczych Ogrodów Działkowych”, od zachodu torami i wystającym jęzorem terenów portowych, od pozostałych dwóch stron Martwą Wisłą i Kanałem Portowym. Do czasu powstania szarego betonowego molocha, jakim zdawał się początkowo wszystkim mieszkańcom Nowego Portu falowiec przy Wyzwolenia, a zaraz po nim blokowiska „za torami”, mieszkało się tam jak w osobnym, choć oczywiście satelitarnym względem Gdańska miasteczku.

Fot. Marcin Sudomir

Młodzi ludzie mieli tam swoje zabawy, wynikające z owego szczególnego charakteru i położenia dzielnicy. Bawiliśmy się specyficznie, urządzaliśmy wyprawy w rejony tak tajemnicze i zakazane, jak teren portu, okolice Twierdzy Wisłoujście, czy bagna przy Jeziorze Zaspa. Ale niniejszy tekst będzie nie o tym jak bawiliśmy się my – 30, czy 40 lat temu, ale o tym, jak wyglądał świat naszych rówieśników, zamieszkujących Nowy Port 100 lat przed nami, czyli prawie 150 lat temu.

ul. Na Zaspę / Fot. Marcin Sudomir

Nowy Port przed półtora wiekiem nie był jeszcze prostokątem podzielonym czterema długimi ulicami z ich wszystkimi przecznicami. Zabudowa i życie jego mieszkańców skupiało się bliżej północno-wschodniego narożnika dzisiejszego osiedla, czyli w okolicach skrzyżowania ulic Władysława IV i Oliwskiej. Świat nowoporckiego dziecka II połowy XIX w. obejmował za to obszar bynajmniej nie ograniczony od wschodu i północy wodą Wisły i kanału. Woda była niejako osią terenu, który oprócz Nowego Portu, obejmował również Wisłoujście i Westerplatte. Inaczej jednak niż dzisiaj wyglądało korzystanie przez ówczesną młodzież z tej całej masy wody. Nie było wydzielonej części portowej, nie było płotów i ochroniarzy. Magazyny portowe stały wśród domów mieszkalnych, a domy dochodziły niemalże do samych nabrzeży.

Pływała więc młodzież chętnie po Wiśle, ale jeszcze chętniej po tzw. Fosie Broschkiego. Jako, że na Martwej Wiśle odbywał się normalny ruch portowy, z dziecięcymi wyprawami trzeba było mocno uważać. Doskonale za to nadawała się do zabaw Fosa (albo Rów) Broschkiego, która była pozostałością fortyfikacji Zachodniego Szańca Twierdzy Wisłoujście. Wygięta zygzakiem, otaczała teren, na którym dzisiaj rośnie brzozowy zagajnik, a wcześniej była baza paliwowa. Tam młodzież wędkowała, kąpała się, tam też mogła bez specjalnego zagrożenia uprawiać żeglugę na swoją miarę. Pływało się wpław albo na byle czym, a jeśli ktoś miał cokolwiek co przypominało łódź, uważał się za wybrańca losu.

Innym wodnym miejscem ulubionym przez młodych mieszkańców XIX-wiecznego Nowego Portu był tzw. Reff, czyli pozostałość dawnego ujścia Wisły. Była to spora plażowa laguna, znajdująca się w miejscu, gdzie dzisiaj jest duży parking u wjazdu na półwysep Westerplatte. Miejsce to służyło jako poligon doświadczalny dla modeli statków, namiętnie budowanych przez dzieciarnię. Zupełnie zapomnianym materiałem, którego niegdyś używano w takim modelarstwie był torf, nadający się do łatwego obrabiania. W zależności od stopnia zaawansowania młodego modelarza, powstawały z niego proste łódeczki, albo prawdziwe miniaturowe żaglowce, budowane na wzór statków widzianych w porcie. Reff był dosyć dużym akwenem, jak na potrzeby modelarskie, a od morza oddzielał go tylko wąski pas lądu. Zdarzało się, że zawiało mocniej i modele oddalały się od brzegu na tyle, że ich właściciele nie mogli ich już wydobyć z wody. Prawdziwą gratką było w takiej sytuacji znaleźć się nad Reffem wcześnie rano następnego dnia i wyzbierać wszystkie nieszczęsne, porwane wiatrem jednostki, wyrzucone na brzeg. Powszechnie przyjęte było, że ich właścicielem stawał się ten, kto je z brzegu podjął. Tak topniały modelarskie kolekcje jednych, a rosły innych.

Teren byłego CPN / Fot. Marcin Sudomir

Jeśli chodzi o zabawy zimowe, to nie zmieniło się w pewnych sprawach nic. Sto lat temu, podobnie jak teraz, i prawdopodobnie na wieki wieków, młodzież zabawiała się nacieraniem śniegiem i wrzucaniem w zaspy szkolnych koleżanek. Półtora wieku temu niektórzy jednak byli na tyle przyzwoici, że prawdziwe nacieranie fundowali jedynie rówieśniczkom ze szkoły konkurencyjnej, uczennice własnej alma mater traktując ulgowo. Nie wiadomo, czy ku ich zadowoleniu… Innym, mniej zimowym zachowaniem względem płci pięknej, było wrzucanie we włosy nietoperza, którego pozyskiwało się w tym celu w tajemniczych, sobie tylko znanych miejscach.

Jako mała miejscowość, miał też Nowy Port swoich oryginałów. Czy dzisiaj ich posiada – tego nie wiem. Jeden z tych, którzy pojawiali się w latach 60. XIX w., nazywany był Laudonem (trudno powiedzieć, czy było to jego nazwisko, czy przezwisko). Osobnik ów był obiektem swoistej gry uprawianej z zapałem przez nowoporcką dzieciarnię. Był prawdopodobnie pensjonariuszem domu opieki na Polankach, zjawiał się jednak w Nowym Porcie regularnie, zawsze w pierwszych dniach miesiąca. Szedł wtedy ulicami i mamrotał coś do siebie. Kiedy tylko pojawiał się w okolicy, natychmiast zjawiała się wokół niego chmara dzieciaków, które zaczepiały go tak długo, aż doprowadzony do ostateczności, chwytał z ziemi największy kamień, jaki miał pod ręką i miotał nim w kierunku swoich prześladowców. Dzieci doskonale wiedziały, że tak właśnie skończy się dręczenie dziwaka, zanim więc kamień znalazł sie dłoni Laudona, odbiegały na bezpieczną odległość, dzięki czemu  nigdy nie doszło do wypadku.

Kiedy byłem dzieckiem, chodziło się nad kanał portowy, by zasiąść tam i poczekać, bo „może będzie płynął jakiś statek”. Sto lat temu dokładnie wiedziano, że będzie płynął jakiś ciekawy egzemplarz, zwłaszcza jeśli dotyczyło to statków budowanych w gdańskich stoczniach. Wtedy cała nowoporcka młódź wylegała na nabrzeże, by przyglądać się pierwszemu rejsowi nowej jednostki, ze znawstwem komentując techniczne rozwiązania. Znajomość sztuki budowania statków, szczegółów ich konstrukcji i w ogóle morskich zagadnień, była bowiem o niebo wyższa wśród dzieci z Nowego Portu przed stupięćdziesięciu laty niż za moich czasów, że o dniu dzisiejszym już nie wspomnę. Dzieciom towarzyszyli chętnie w oglądaniu nowych statków dorośli. Wypłynięcie w morze nowego, lub w jakikolwiek inny sposób szczególnego statku, było prawdziwym wydarzeniem dla mieszkańców dzielnicy, szeroko komentowanym w sklepikach i knajpach.

Niezbyt bezpieczną zabawę przyniosło doprowadzenie do Nowego Portu kolei. Jeszcze w trakcie budowy jej ostatniego odcinka, młodzież zwykła była czekać na koniec pracy robotników i opustoszenie placu budowy. Nie było jeszcze wówczas zwyczaju jego zabezpieczania i pilnowania. Chłopcy gromadzili się więc późnym popołudniem, wybierali sobie wagonik, którego używano do transportu piasku, by następnie jeździć nim po świeżo ułożonych szynach. Któregoś dnia, jeden z zabawiających się tak wyrostków, zahaczył spodniami o oś wagonika i został pociągnięty po ziemi przez rozpędzony pojazd. Mimo, że rana nie wyglądała groźnie, chłopiec zmarł w kilka dni później z powodu gangreny. Przeraziło to jego kolegów do tego stopnia, że więcej nie próbowali bawić się w pobliżu kolejowej budowy.

Tak właśnie, a zapewne i na wiele innych sposobów, bawiła się młodzież (męska głównie) w Nowym Porcie w II połowie XIX w. Część tych rozrywek kopiowaliśmy nieświadomie pod koniec wieku XX. Z rówieśnikami sprzed ponad 100 lat łączyła nas zapewne specyfika dzielnicy oraz to, co za jakiś czas wydawać się może trudne do uwierzenia: ani oni, ani my nie mieliśmy jeszcze internetu..

Autor: Aleksander Masłowski

Dziękuję Marcinowi Sudomirowi za udostępnienie zdjęć.
Blog Marcina – www.jacko2.rox.pl