Szanowni Państwo, Drodzy Przyjaciel iBedekera. Życzę Państwu wspaniałego wypoczynku w gronie rodziny i przyjaciół lub (wedle życzeń) w ciszy i spokoju – z dobrą lekturą.
Dwudziestoletni okres między dwiema wojnami światowymi zaznaczył się w historii Gdańska okresem Wolnego Miasta, tworu, co do którego charakteru i istnienia trwają spory, które zapewne nigdy się nie zakończą. Dziewiętnaście wigilii, które miały miejsce w tym okresie wyglądało podobnie, chociaż ich wystawność i jakość prezentów gwiazdkowych mocno zależała od tego, w którym z tych 19 lat wigilia przypadała.
Gdańskie obyczaje świąteczne odzwierciedlały w znacznym stopniu historię społeczną i skład etniczny mieszkańców Wolnego Miasta. Pod wieloma względami gdańska wigilia była taka sama jak w dużych miastach w Niemczech, a gdański robotnik, urzędnik, czy kupiec, świętował podobnie jak jego odpowiednik w Lubece, Berlinie, czy Królewcu. Różnice, dokładnie tak samo jak dzieje się to teraz, wynikały z czynników takich jak wyznanie, korzenie etniczne i zamożność.
Uroczystą atmosferę w Mieście zapewniała przede wszystkim natura. Nie zdarzały się wtedy święta bez śniegu. Wieże kościołów, dachy domów, przedproża, ulice… wszystko pokryte było grubą zwykle warstwą mroźnego puchu i to już najczęściej od połowy grudnia. Kiedy spadał śnieg, mimo najkrótszych dni w roku, nagle robiło się jaśniej, czyściej i bardziej uroczyście. Atmosferę podkreślały specjalne adwentowe chorały grane na przemian przez karylion na wieży Ratusza (o pełnych godzinach) i na Kościele św. Katarzyny (w pół do każdej godziny). Trudno było nie ulec magii śnieżnej bieli i pięknych dźwięków dzwonów. Adwent zaczynał się odegraniem z wieży Kościoła Mariackiego przez puzonistów chorału „Jak mam Cię przywitać” na cztery strony świata.
Ostatni tydzień adwentu rozpoczynał na dobre świąteczne przygotowania. Oprócz sprzątania, które właściwie powinno już być wtedy zakończone, zaczynało się pieczenie i gotowanie. Charakterystyczne zapachy jabłek pieczonych w duchówkach, pierników, siekanych orzechów i fig, rozchodziły się z kuchni po mieszkaniach. W wielu gdańskich rodzinach ten właśnie jedyny raz w roku produkowano samodzielnie marcepan, z którego formowano charakterystyczne, obtoczone w kakaowym proszku kulki, zwane „kartofelkami”.
Dzieci, żeby nie przeszkadzały w kuchni, a zwłaszcza nie podjadały świątecznych smakołyków, zaganiano do przygotowywania ozdób choinkowych, które wówczas miały przeważnie charakter nietrwały lub zgoła jednorazowy. Papierowe łańcuchy, złocone orzechy, bibułkowe ozdoby – wszystko to powstawało prawie każdego roku na nowo. Szklane bombki pojawiały się już wprawdzie, ale jako że były dość drogie, tylko w niektórych domach zdobiły świąteczne drzewka. Gdańską ozdobą adwentową był opisywany szczegółowo na łamach iBedekera w zeszłym roku Pflaumenmann – śliwkowy kominiarz.
Zjawisko przedświątecznego szału zakupowego dopiero powoli się pojawiało, dotyczyło jednak jedynie zamożnej części społeczeństwa, która zawsze istniała, w historii Wolnego Miasta miała jednak przeważnie tendencje do kurczenia się, niż poszerzania. Przejawem początków komercjalizacji świąt było wydłużenie godzin handlowych do ósmej wieczorem. Istniał już świąteczny wyścig w dziedzinie wspaniałości dekoracji sklepowych witryn, które bogatych zachęcały do wstąpienia do sklepu, biedniejszym pozwalało przynajmniej nacieszyć oczy nie oglądanymi na co dzień wspaniałymi aranżacjami. Nikogo nie dziwił rządek biedniej ubranych malców rozpłaszczających nosy na szybach wystaw, głośno komentujących ten czy inny element dekoracji.
Normalny, czyli niezbyt zamożny, lub wręcz biedny Gdańszczanin sam robił gwiazdkowe prezenty dla bliskich. Prezent ofiarowany na gwiazdkę nie musiał być wcale nowy. Powszechną praktyką było na przykład przedświąteczne naprawianie i odświeżanie starych zabawek, które odnowione mogły przecież dalej cieszyć jeśli nie swoich dawnych właścicieli, to ich młodsze rodzeństwo. Było to zadanie ojców, którzy mogli oczywiście wykazać się umiejętnościami i inwencją, budując dla dzieciarni dom z piernikowych prefabrykatów upieczonych przez mamę, albo wręcz spędzić długie godziny w zamkniętej komórce konstruując domek dla lalek lub coś równie wspaniałego. W tym czasie mamy zasiadały do drutów lub szydełek, produkując masowo skarpetki, szaliki, czapki i rękawiczki dla całej rodziny, które też stawały się prezentami, choć może nie tak entuzjastycznie przyjmowanymi jak zabawki.
Tradycyjnymi miejscami sprzedaży choinek były Targ Sienny, przy Wieży Więziennej, na Placu Dominikańskim przy Hali Targowej, przed Zbrojownią i na Szopach. Zakup choinki jako zadanie odpowiedzialne, spoczywał na głowie rodziny, która zresztą chętnie wymykała się w tym celu z domu, uchodząc przed świątecznym terrorem małżonki. W wybieraniu choinki rzadko przeszkadzał kieliszeczek machandla, mimochodem wychylony w knajpce w drodze po drzewko. Im więcej wypiło się po drodze tym ładniejsze wydawały się choinki oferowane na placach. Dwie wielkie choinki ustawiało Miasto przed Dworem Artusa.
W adwentowe niedziele można było spotkać w miejskich bramach i innych ludnych, a osłoniętych od wiatru miejscach kolędników. Były to dzieci małe, a nawet bardzo małe, które dzierżąc w zmarzniętych dłoniach mniej lub bardziej kunsztownie wykonane szopki, zawodziły adwentowe pieśni, licząc na datki przechodniów. Zarobione w ten sposób pieniądze wypadało (przynajmniej w większej części) przeznaczyć na drobne upominki dla rodziny i pod tym hasłem owa forma młodocianej pracy okołoświątecznej była w Mieście akceptowana. Inną formą kolędowania był „Brummtopf” – drewniana beczułka z przeciągniętym przez denko łańcuchem, wydająca charakterystyczny warczący dźwięk. Z Brummtopfem chodziły w trakcie adwentu od domu do domu grupy młodzieży, śpiewając rozmaite warianty pieśni „Wir kommen aus dem Sonnenland”.
Nadejście gwiazdki obwieszczała muzyka. Po zapadnięciu zmroku 24 grudnia ulicami Gdańska przeciągały kapele puzonistów ubranych w czarne peleryny i cylindry, grając kolędy. W wielu domach czekano właśnie na dźwięk puzonów, jako na sygnał do rozpoczęcia wigilii.
Autor: Aleksander Masłowski
Bardzo ciekawy artykuł! Panie Aleksandrze, przeczytałam z przyjemnością!
Pozdrawiam Pana serdecznie, życząc Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku. A Nowy Rok w Wolnym Mieście Gdańsku witano w sposób szczególny, głównie na Langgasse i Langermarkt (ul. Długiej i na Długim Targu). Wzorem sylwestrowej zabawy był „Karnawał Nadrenii”, gdańszczanie spontanicznie bawili się na ulicy, ale także w wielu gdańskich lokalach. Korowody przebierańców, obsypane kolorowym konfetti otwierały sylwestrowy pochód, zmierzający od Ratusza Głównego Miasta do teatru na Targu Węglowym. Z okien kamienic spływały serpentyny, wszędzie słychać było muzykę i toasty (Prosit Neujahr!!!) na cześć Nowego Roku. O północy biły dzwony wszystkich gdańskich kościołów, odzywały się syreny fabryczne i buczki statków, a z wieży Ratusza witał Nowy Rok carillonowy chorał, proszący Boga o opiekę nad miastem.
Aleksandra Tarkowska, przewodniczka trójmiejska i autorka książki „Gdańsk między wojnami”.
Zastanowił mnie ten zwyczaj ustawiania przez Miasto… dwóch choinek na Długim Targu, czym był podyktowany, jak świerkowe piękności były przystrojone… i oświetlone? A może, w zależności od odpowiedzi, powinniśmy do tego nawiązać? Swoją drogą, jak były wielkie, bo może stąd ich liczba? 🙂
Uwielbiam”kartofelki”-i dzisiaj mozna je kupić:)A co z świeczkami?Zapalano je na choinkach?
A u mnie w domu z tamtych czasów zachował się zwyczaj szykowania w wigilię „buntetellera” – czyli talerza pełnego słodyczy. Moja babcia robiła tylko jeden duży, ale w rodzinie jej brata szykuje się dla każdego osobny bunteteller. Kartofelki „marcepanowe” z ziemniaków też babcia robiła … ech ….