Tuż przed Wielkanocą, w ramach projektu Lokalni Przewodnicy i Przewodniczki, w Szkole Podstawowej nr 65 przy ul. Śluza (Dolne Miasto) odbyło się spotkanie stanowiące pyszną ucztę przedświąteczną. Bohaterem wieczoru był Andreas Kasperski i jego stuletnia opowieść rodzinna.
Spotkanie tradycyjnie zorganizowali: Instytut Kultury Miejskiej i Opowiadacze Historii, a gospodarzami byli Barbara Sroka z IKM oraz Elżbieta Woroniecka i Jacek Górski ze Stowarzyszenia Opowiadacze Historii. Kolejny raz miałam okazję uczestniczyć w wydarzeniu, które na długo pozostaje w pamięci. Dotychczasowe spotkania w ramach projektu Lokalni Przewodnicy i Przewodnicy – Dolne Miasto miały walor rzeczowych wykładów, tym razem w szkolnej sali gimnastycznej zawitały emocje.
– Kto czyni dane miasto, daną dzielnicę taką, jaką jest? Mieszkańcy – zaczął swoją opowieść Andreas Kasperski…
Stuletnia rodzinna opowieść
W 1932 r. małżeństwo Karl i Anastazja Müll z Grudziądza postanowiło przeprowadzić się do Gdańska i wznieść czynszową kamienicę na ul.Kurzej 9, która miała zapewnić im utrzymanie w nowej ojczyźnie.
Po wejściu w życie Traktatu Wersalskiego Grudziądz znalazł się w obszarze tzw. korytarza, mającego gwarantować Polsce dostęp do morza. Na obszarze tym osiedlało się coraz więcej Polaków i Müllowie czuli się prześladowani – mimo faktu, że Anastazja była Polką, a ich córka Christel ukończyła w Grudziądzu Polskie Gimnazjum.
Kiedy w 1938 r. młoda Christel (ur.1914 r) wyszła za poznanego w Gdańsku kupca Reimunda Rode z Wrzeszcza, rodzice przepisali córce dom i razem zaczęli budować swój docelowy dom w Oliwie, gdzie jak wspominała Christel, powinna mieszkać prawdziwa kupiecka rodzina – dom na Kurzej miał być tylko tymczasowym rozwiązaniem. Jak życie pokazało, mieszkała w nim do śmierci w roku 1993. W 1938 roku zakupili także piękne Gdańskie meble, które od tego momentu tworzyły niepowtarzalny klimat tego małego dwupokojowego mieszkania przy ul. Kurzej 9 m.7
Christel często wspominała życie w przedwojennym Gdańsku na Dolnym Mieście. Dzielnica była zadbana, zamieszkała w większości przez starszych ludzi, chodziło się na zakupy, na przechadzki nad kanał, a w chwilach zmęczenia można było usiąść na ławeczkach wzdłuż pięknej alei na ulicy Łąkowej. Po ryby chodziło się na drugą stronę kanału do rybaków mieszkających w zachowanych do dziś domkach przy ul. Krótkiej. Druga strona ul.Kurzej była zabudowana i na tym krótkim odcinku były aż trzy sklepy. W każdej chwili można było dojechać do centrum tramwajem, gdzie Christel najchętniej przechadzała się Długim Pobrzeżem na Targ Rybny. Wspominała żydowskie sklepy z futrami, które trudno było opuścić nie kupując niczego, oraz gdańskie Fischfrauen handlujące rybami z typowym dla nich ciętym językiem. Do samej śmierci najbardziej wzruszała się widząc stare fotografie naszego portu nad Motławą tętniącego życiem. Również życie towarzyskie na Dolnym Mieście było na wysokim poziomie:) Müllowie grali pięknie na pianinie, urządzali imprezy karnawałowe z udziałem przedstawicieli niemieckich Gdańszczan jak i Gdańskiej Polonii.
Christel wyjeżdżała często do Berlina na spektakle teatralne słynnego wówczas Gustafa Gründgensa, a jej mama do Ameryki skąd przywiozła papugę ARĘ. Krótko przed wybuchem wojny urodziła się ich córka Sabine Rode. Pod koniec 1939 r. Karl Müll i Reimund Rode zostali wcieleni do Wehrmachtu. Christel czuła się nawet podczas bombardowań bezpieczniej w Gdańsku niż w Grudziądzu, gdzie jeździli często odwiedzać rodzinę. Jak wspominała, nawet jedna noc poza Gdańskiem wywoływała u niej tęsknotę i chciała natychmiast wracać. Ona sama pracowała w czasie wojny w sekretariacie Fabryki Octu i Musztardy przy ul. Toruńskiej, gdzie między innymi pomagała francuskim jeńcom wojennym.
Kiedy w marcu 1945 r. Armia Czerwona wkroczyła do Gdańska chowano się w piwnicach. Kiedy robiło się coraz niebezpieczniej, dochodziło do licznych gwałtów i napadów, Müllowie postanowili uciec z miasta. Niestety ze względu na zły stan zdrowia córki Sabiny musieli wrócić na Dolne Miasto do nawiedzonego w miedzyczasie przez czerwonoarmistów domu przy ul. Kurzej 9.
W tym samym okresie przed wybuchem wojny do mieszkania przy ulicy Łąkowej 32 sprowadziło się inne młode małżeństwo (moi dziadkowie ): Gertraud i Wiktor Krajewski. Ona pochodziła z niemieckiej rodziny z Malborka, gdzie rodzice mieli sklep kolonialny niedaleko cukrowni. Wiktor pracował na kolei, pochodził z gdańskiej Pohulanki, gdzie również jego rodzice prowadzili sklep kolonialny. Po wybuchu II wojny światowej kuzyn Wiktora był jednym z obrońców Poczty Polskiej i został rozstrzelany, on sam (Wiktor) wcielony do Wehrmachtu. Trzy lata później w roku 1942 urodziła im się córka Rosemarie Gertraud Krajewski – moja mama. Ponieważ Gertraud pochodziła z rodziny protestantów, a Wiktor był katolikiem uzgodnili, że syna ochrzczą w kościele katolickim, a córkę w ewangelickim. Do wojska babcia wysyłała mężowi piękne wierszem pisane listy miłosne, a po narodzinach córki mały talizman na szczęście z lokiem ukochanej Rosemarie. Wiktorowi faktycznie przyniósł on szczęście w nieszczęściu. Ranny trafił do Lazaretu w Starnberg koło Monachium, a następnie wrócił do Gdańska. Podczas bombardowań chowali się jak wszyscy w piwnicach, a mała Rosemarie nieświadoma tego co się dzieje, rozweselała ich śpiewając wesołe piosenki. Dziadek często opowiadał historie z czasów służby w Wehrmachcie, kiedy to grając na pianinie śpiewał piosenkę niemiecką o tym jak to pięknie byłoby dostać urlop, panie Hauptmann, po czym został „przyłapany” przez przełożonego, który postanowił spełnić jego życzenie i wysłał go na dwutygodniowy urlop do domu. Wizyta musiała być intensywna, gdyż Gertraud zaszła ponownie w ciążę. W lutym 1945 r. cała rodzina świętowała właśnie na ul. Łąkowej 32. urodziny Viktora, kiedy to jeden z jego kolegów z wojska ostrzegł ich przed zbliżającymi się czerwonoarmistami. Malborska część rodziny postanowiła udać się do domu, a następnie saniami do Tczewa skąd odchodziły pociągi do Berlina. W marcu Gertraud przebywała w pobliskim szpitalu najświętszej Marii Panny w pomieszczeniu za balkonem Dworku Uphagena w oczekiwaniu na poród. Wiktor natomiast z małą Rosemarie nie chciał opuszczać Gdańska i zostawiać żony, która krótko potem urodziła drugą córkę Sybille.
Wspólne losy rodziny Krajewskich i Müllów/Rode
Wracające z ucieczki przed Armią Czerwoną Anastazja Müll i Christel Rode z córka Sabiną schroniły się u Krajewskich na Łąkowej 32 z obawy przed buszującym wojskiem w ich domu na Kurzej. Kiedy dom opustoszał, Wiktor wpadł na pomysł aby przenieść się na Kurzą, gdzie na drzwiach wejściowych wywiesił kartkę z napisem : DOM ZAJĘTY PRZEZ ROSJAN. Dziewczyny ulokował wraz ze swoimi córkami w mieszkaniu Müllów, a sam wybił okno na strychu i „wybudował” sobie mieszkanie. Aby utrzymać swoją najmłodszą córkę przy życiu chodził doić krowy na pobliskie łąki, obrywając często kolbą po plecach. Po trzech miesiącach bez odpowiedniego wyżywienia dziecko zmarło. W tym samym czasie zmarła tez jego żona, której jak się później okazało, nie wyjęto łożyska po porodzie. Obie pochowano na zasypanym dzisiaj cmentarzu na Pohulance. Jeszcze za moich czasów chodziliśmy tam z mamą, która dokładnie rozpoznawała, gdzie był grób i ustawiała na nim krzyż ze świeczek, gdyż teren został już przeznaczony pod budowę nowego kościoła. Kiedy kilka lat temu poszliśmy na to samo miejsce znaleźliśmy połamane w trawie stare nagrobki, a obserwujący nas ksiądz w wulgarny sposób próbował nas stamtąd przegonić.
Rosjanie pojawili się jeszcze kilkakrotnie wpadając na podwórka, zabijając kury i każąc sobie gotować rosół. W samym mieszkaniu także pozostawili ślady po sobie. W pięknym Gdańskim kredensie rozstrzelili lustro, a dywan i kanapę uznali wraz z doniczkami do kwiatów za toaletę.
Po jakimś czasie Rosjanie zniknęli i życie zaczęło pomału wracać do normy. Wiktor zaczął pracować w porcie skąd organizował konserwy i papierosy od Amerykanów, Christel zaczęła pracować w sądzie jako tłumaczka biorąc m.in. udział w procesie oprawców ze Stutthofu.
Dzięki temu, że Christel pomagała wspomnianym już Francuzom, otrzymywała po wojnie dobre opinie z ambasady i paczki, dzięki czemu udawało im się uniknąć szykanów i przeżyć także fizycznie. Ponieważ mąż Reimund po niewoli sowieckiej wyjechał na zachód zdziwiony, że Christel nie wyjechała z Gdańska, nigdy więcej już się nie zobaczyli. Wrócił jedynie jej ojciec Karl, który także pozostał w Gdańsku do śmierci, mimo że nie mówił ani słowa po Polsku.
Ponieważ kamienica należała do Müllów, co udało im się udowodnić, tak jak i fakt że są właścicielami wszystkich mebli, mogli zatrzymać wszystkie nieruchomości i ruchomości. Domu w Oliwie niestety nie wybudowali, a grunt musieli sprzedać aby przeżyć.
Z czasem Wiktor i Christel zakochali się w sobie tworząc w ten sposób nową rodzinę. Moja mama miała nową mamę Christel i siostrę Sabine, a dziadek Wiktor nową miłość – nie pobrali się jednak.
Obydwoje pięknie grali na pianinie i tańczyli. Wspominali często jak dziadek zabierał Christel i jej koleżankę panią Bluma pod pachę i szli na balety. Wieczorami dziadek z mieszkania na poddaszu zaczynał grac na pianinie, a Christel piętro niżej odpowiadała mu grając dalszy ciąg utworu. Zimowymi wieczorami, kiedy kanał zamarzał, chodzili razem na łyżwy, a latem kąpać się na tzw. Baczku, gdzie Wiktor próbował uczyć moją mamę pływać wrzucając ją do wody, co jednak poskutkowało jedynie traumą utrzymującą się do dnia dzisiejszego. W wolnych chwilach dziadek uwielbiał chodzić na piwo do Ankra tak jak przed wojną tak i po. Christel natomiast odwiedzała często przedwojenną Cafe International – późniejszą restaurację Kubicki, gdyż znała osobiście od przed wojny właściciela i całą jego rodzinę.
Lecz cóż porabiały przyrodnie siostry Sabina Rode i Rosemarie Gertraud Krajewski, która po wojnie zaczęła się nazywać Róża Maria (Gertraud zniknęła z dokumentów jako niepolskie imię )?
Dziewczynki bawiły się w tym czasie na podwórku kołem od roweru, które wieczorem chowały za drzwiami domu. Na Wielkanoc kulały jajka z leżących na ulicy dachówek, chodziły do istniejących jeszcze wtedy bunkrów nad kanałem, a w między czasie chodziły po spadający z wagonów węgiel na terenie dworca towarowego, z którego były często przeganiane, jednak najodważniejsza Rosemarie chowała kilka kawałków pod sukienką i przynosiła je do domu.
Trochę starsze wymyślały też bardziej niebezpieczne zabawy. Przy otwartym oknie chodziły dookoła środkowej belki okiennej lub też smarowały mydłem brzeg wanny stojącej na podwórku przy ścianie aby trudniej było po nim chodzić. Z bocznego okna na poddaszu Rosemarie obserwowała woźnicę, który na podwórku obok domu (za budynkiem którego ślad po szpiczastym dachu zachował się jeszcze na bocznej ścianie domu przy ul. Kurzej 9) trzymał i zaprzęgał konie. Pewnego dnia ubrana w piękną białą sukienkę postanowiła ulepić sobie kulkę ze smoły z beczki stojącej obok domu. Kiedy niespodziewanie Christel zawołała ją przez okno, żeby wracała do domu, ta przerażona postanowiła szybko schować kulkę pod pachą:)
Czas do szkoły…
Sabina poszła do Szkoły Podstawowej nr. 3 przy ul Śluza w 1946 r., a mała Rosi (jak ją w domu wołano ) trzy lata później. Na tę okazje jej nowa babcia, Anastazja Müll uszyła jej piękny fartuszek wyszywany i kokardę do włosów. Obie dziewczynki nie znały polskiego, co było przyczyną częstych wyzwisk ze strony innych uczniów, którzy określali je jako „szwabki”. Któregoś razu dziadek zauważył jak jeden z chłopców zaczepia małą Rosi na ulicy i wyzywa. Ona wtedy odstawiła kankę mleka na ulicy i wypinając łokieć powiedziała łamaną polszczyzną: – Myślisz, że boisz? chcąc oznajmić, że się nie boi.
Wracając do mleka – kiedy Christel zapytała ją któregoś dnia, skąd ma to mleko – odpowiedziała, że uczy córkę sąsiadki niemieckiego i w zamian dostaje od jej mamy mleko. Pani Kułaga trzymała krowę na podwórku pobliskiego domu nad kanałem. Jak się potem okazało, mała Rosi uczyła ją sprośnych niemieckich rymowanek. Skąd je znała…? Wiktor słynął z niesamowitego poczucia humoru, grał na pianinie, akordeonie i harmonijce ustnej typu Piccolo. W domu także po wojnie mówiło się po niemiecku. Dowcipy, kawały, sztuczki i piosenki dziadka wspomina moja mama do dnia dzisiejszego.
Któregoś dnia nauczyciel języka polskiego, pan Furdal – zadał dzieciom zadanie. Cała klasa miała powtórzyć zdanie: ich bin in Danzig geboren und werde in Danzig sterben (urodziłem się w Gdańsku i w Gdańsku umrę). Fenomen jak na tamte czasy! Ponieważ Sabina powtórzyła owe zdanie z wyraźnym polskim akcentem, państwo Furdal postanowili odwiedzić jej mamę i zaapelować o pielęgnacje jej ojczystego języka niemieckiego.
Rosi ukończyła szkołę, a następnie w wieku lat 16 zmuszona była iść do pracy w Mostostalu. Pracując poszła do Technikum wieczorowego w Sopocie. Sabina natomiast poszła do Studium Nauczycielskiego i została nauczycielką języka polskiego w szkole 57 przy ulicy Aksamitnej, której dyrektorami byli wtedy znani jej ze szkoły na ul. Śluza państwo Furdal.
Była między innymi wychowawczynią Donalda Tuska, którego wraz z jego dwoma przyjaciółmi nazywała świętą trójcą. Innym znanym uczniem był Santos Liszko, którego później mogła słuchać codziennie na falach Radia Wolna Europa. Jej uczniowie, których jako Niemka rozkochała w polszczyźnie byli jej całym szczęściem i rozsiani po całym świecie przysyłali jej do końca listy ze zwierzeniami i wspomnieniami. Rownież Donald Tusk odwiedzał ją raz w roku na Kurzej, gdzie zawsze czekało na nich ciasto i szampan. Na ostatnią wizytę w 2003 roku już nie zdążył. W opublikowanym artykule po jej smierci napisał: „(…) była najwspanialszym człowiekiem jakiego poznaliśmy na ziemi”.
Dzień dobry, to ja – Andreas
W roku 1971 przyszedłem na świat. Mimo, iż mama otrzymała mieszkanie w bloku na Oruni to jednak na Dolnym Mieście byliśmy praktycznie codziennie. Wszystkie uroczystości rodzinne i święta odbywały się właśnie tam.
Kiedy przychodziłem do babci zawsze witaliśmy się słowami Guten Tag. Potem kilka minut rozmawiano po polsku, aby za moment automatycznie przejść na język niemiecki, co mnie na początku strasznie denerwowało. Jednak gdy coś zbroiłem i mama zaczynała krzyczeć na mnie, a babcia mówiła wtedy: ach Rosi, lass ihn doch (Ach Rosi, zostaw go), po czym mama faktycznie przestawała krzyczeć, stwierdziłem , że to jednak fajny język. Ponieważ żył wtedy jeszcze pradziadek, czyli Karol Müll nie mówiący ani słowa po polsku, zawsze mnie wysyłano do niego z jakimś nowym zdaniem po niemiecku i tak z miesiąca na miesiąc sam mówiłem coraz lepiej po niemiecku. Wcześniej z niepokojem tylko wysłuchiwałem w rozmowach słowa Eintopp, gdyż wiedziałem, że to oznacza zupę na obiad, a zup to ja nie lubiłem. Za to po obiedzie zawsze była serwowana na stole kawa z mlekiem i ciasto – piękna sprawa, którą pielęgnujemy z mamą do dziś. Co jeszcze kojarzy mi się z życiem u babci na Dolnym Mieście?
Tramwaje, którymi uwielbiałem jeździć z mamą i babcią na plażę na Stogi (nr 9) lub do centrum ósemką. Czy nam ich hałas przeszkadzał? Nigdy, wręcz przeciwnie. Świadczył raczej o tętniącym życiu na dzielnicy i wywołuje we mnie do dzisiaj marzenie o mieszkaniu w pobliżu torów tramwajowych.
Kiedy nie jechaliśmy tramwajem, czekaliśmy z mamą na ulicy Śluza w długich kolejkach na taksówkę, a ja w tym czasie podziwiałem za każdym razem piękną balustradę zdemontowaną niedawno w budynku naprzeciwko, przyglądając się jednocześnie przez okna rozświetlonych mieszkań ukazującym się między zasłonami pięknym sztukateriom na sufitach.
Wszystkie święta na Kurzej były szczególne. Mama z ciocią Sabiną przygotowywały przeróżne smakołyki no i te słynne ciasta torty i babeczki z kremem maślanym, do którego babcia dodawała chałwę. Na Boże Narodzenie jak od pokoleń zasiadaliśmy przy wielkim gdańskim stole, dziadek Müll zapalał cygaro do lampki Cognac’u siedząc przy piecu, w którego framudze babcia trzymała pieczone jabłka. Jednak najpierw wychodziliśmy z babcią do drugiego pokoju zamykając za sobą drzwi, aby przez okno wypatrywać pierwszej gwiazdki, którą babcia nawet na zachmurzonym niebie zawsze widziała. Wtedy otwieraliśmy drzwi od pokoju, gdzie pod choinką były jak zawsze wspaniałe prezenty. Zapach pierników i słodyczy uszlachetniał ich otwieranie, co zawsze odbywało się przed kolacją wigilijną. Były też tradycje, których inni wtedy jeszcze nie znali, takie jak Adventskranz i Buntenteller. Nawet pierogi były z mięsem i te zawsze oznaczone przez babcię skwarkami tak, aby nie trafić na tych kilka bezmięsnych. Zamiast iść na pasterkę o północy pojawiał się tort i kawa:) Przy tej okazji wspominaliśmy mojego dziadka Wiktora, który w młodym wieku wraz z kumplem postanowił przed pasterką nalać atramentu do wody święconej w kościele, po czym wracając z rodzicami do domu chłopcy mieli ubaw patrząc na wysmarowane twarze przechodniów i wysłuchując zbulwersowanych rodziców mówiących: gdyby to mój zrobił zabiłbym chyba:)
Prezenty były zawsze piękne, gdyż mając rodzinę w Niemczech dostawaliśmy paczki. Tego zapachu zachodniej czekolady i Dominosteine nigdy nie zapomnę.
W latach 70-tych udało nam się odnaleźć malborską część rodziny w Berlinie Zachodnim, a w 1978 podczas wizyty w Restauracji Palowej poznaliśmy Hallmannów – Gdańszczan, którzy nie mogli się dogadać z obsługą, więc jako niemieckojęzyczni postanowiliśmy im pomóc. Potem podczas stanu wojennego Hallmanowie wysyłali dzięki swoim kontaktom całe TIR-y z pomocą. Ciocia rozdzielała je w szkole wśród uczniów. Dzięki temu także zagościły całkiem nowe smaki w moim młodym życiu. To właśnie na Kurzej jadłem pierwsze ślimaki, pierwszą jeszcze nieznaną wtedy u nas pizzę, kapary itp.
Ciocia Sabina
W tym samym okresie ciocia została przewodniczącą Solidarności. Ponieważ sąsiadka, pani Pachana pracowała w mleczarni, często przynosiła do domu biały plastik wykorzystywany do produkcji pojemników na serek homogenizowany. Z tego plastiku wycinaliśmy małe prostokąty, na których ja malowałem symbol Solidarności, a potem wtapiałem na gorąco agrafki i tym sposobem cała szkoła była zaopatrzona w znaczki. Pani Pachana była też jedyną osobą, która miała w domu telefon. Kiedy dzwonił ktoś do nas, ona pukała w ścianę i wiedzieliśmy, że jest rozmowa. Moja mama wtedy szyła dla wszystkich na wzór wykrojów z journal’a piękne kreacje, a wspomniana pani Pachana „płaciła” śmietaną kremówką, dzięki czemu nigdy nie brakowało nam masła i wszechobecnej przy każdym cieście Schlagsahny.
Często odwiedzałem ciocię w szkole a w drodze do domu zachodziliśmy do cukierni WZ:) i kupowaliśmy strucle i ciasto WZ, które teraz niestety nie ma już nic wspólnego z tym z tamtych czasów. Z mamą i babcią chodziliśmy też na pobliski rynek, gdzie zawsze wyszukiwałem małych kurczaczków trzymanych w kartonach.
U babci na Kurzej
U babci zawsze coś się działo, ktoś przychodził. Najbardziej pamiętam wizyty pięknych dam, często w kapeluszach. Wtedy do kawy babcia wyciągała schowaną paczkę papierosów i zapalała do smaku. Te piękne gdańskie meble dodawały klimatu a w ich zakamarkach zawsze skrywały się jakieś smakołyki, szczególnie na Wielkanoc:) Mama wspomina jak po wojnie babcia chowała po jednej stronie słodycze dla cioci a po drugiej dla Sabiny. Dziewczynki jedząc Wielkanocne śniadanie prześwietlały wzrokiem obie szafy, aby po śniadaniu szybciej znaleźć swoje słodycze. Po śniadaniu babcia jednak stwierdzała, że każda z dziewczynek ma swoje prezenty po przeciwnej stronie niż wcześniej zakładały i poszukiwania zaczynały się od nowa.
Mama wspominała jak dziadek robił im domki dla lalek na święta, jak im włosy strzygł, zawsze tak krótko z jednej strony, aby konieczne było wyrównanie z drugiej strony i kwitował to na koniec słowami: abgeschnitten und noch zu kurz (obcięte i jeszcze za krótkie). Opowiadała też jak z Wiktorem łowili raki nad kanałem, które potem babcia Anastazja gotowała. Gorzej było jak odgrzewała po wojnie stare klejące kartofle, których smak mama pamięta do dziś.
Babcia zabierała mnie nad kanał na przechadzki i wspominała jak pięknie tu było przed wojną z ławeczkami i latarniami. Latem patrzyłem jak chłopcy skaczą ze Śluzy Kamiennej lub z drewnianego mostu do wody i zrywają kaczeńce. Na Dolnym Mieście było wszystko czego do szczęścia potrzeba.
Któregoś dnia przy oknie na krześle czekał na mnie piękny duży miś, ubrany jak człowiek, z dużą kokardą fioletową (czy już wtedy istniał iBedeker?:))
Był to miś, którego ciocia Sabina otrzymała od zaprzyjaźnionych Gdańszczan, którzy po wojnie zamieszkali w Lipsku. Teraz miał być mój i mam go do dzisiaj. W oknach na Kurzej zawsze były piękne czerwone kwiaty. U nas w domu na Oruni w bloku także – były to jedyne dwa okna i balkon w kwiatach z całego budynku. Na obiady często chodziliśmy do Palowej albo do Grand Hotelu w Sopocie. Babcia zawsze się dziwiła, dlaczego teraz tak mało chodzi do lokali i dlaczego jest ich tak mało. Mimo, że nigdy nie mieliśmy dużo pieniędzy to jednak pewne standardy sprzed wojny przetrwały i były ważne chociaż raz na jakiś czas, i tak też zostało do dziś.
Dziadek zawsze wspominał, że niczego innego nam nie życzy jak przeżycia jeszcze raz 24 godzin w Wolnym Mieście Gdańsku. Szkoda, że ani Christel ani Wiktor nie dożyli dzisiejszych czasów i nie widzą ile mamy teraz kafejek, ogródków i jak zmienia się dzięki WAM wszystkim nasze Dolne Miasto.
Kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych przywiozłem babci z Niemiec wszystkie cztery likiery niegdyś produkowane w naszej Gdańskiej Fabryce Likierów na ul. Szerokiej: Goldwasser, Krambambuli, Pomeranzen i Kurfürsten, babcia była niezwykle szczęśliwa, a kiedy zapytałem który smakuje jej najbardziej, odpowiedziała: – Najlepiej gdy ma się wszystkie cztery.
Może nie przeżyłem 24 godzin w Wolnym Mieście Gdańsku, ale ponieważ miasto tworzą jego mieszkańcy, to tak naprawdę dzięki mojej rodzinie, spędziłem całe moje życie w atmosferze tego pięknego przedwojennego Gdańska, jego tradycji, tolerancji, gościnności i otwartości na inne kultury, bo dom na Kurzej był zawsze otwarty i multikulturowy jak nasz Gdańsk. Mam najwspanialszą mamę na świecie, która nawet w najgorszych czasach potrafi wyczarować cuda, która tak jak jej rodzice, pisze wierszem, szyje, wspaniale gotuje (kultowe Koenigsberger Klopse), i zawsze patrzy otwarcie i pozytywnie na świąt z niesamowicie nowoczesnym podejściem, przez co często nazywam ją moderna mama.
W zeszłym roku urodził mi się syn, którego na pamiątkę po dziadku nazwaliśmy Wiktor, a pierwszy spacer prowadził śladami jego przodków na Dolne Miasto. Mam nadzieje, że i mi uda się w nim zaszczepić miłość do naszego Gdańska, Dolnego Miasta i przekazać dalej te wszystkie skarby duchowe, jakich ja miałem szczęście doświadczyć dzięki mamie, dziadkowi, babci i ciotuchnie (jak ją nazywałem).
Wspominał: Andreas Kasperski – przewodnik po Gdańsku, Gdyni i Sopocie
Smakowitym uzupełnieniem uczty, którą zafundował słuchaczom Andreas, był poczęstunek w postaci kieliszeczka ajerkoniaku posypanego kawą – ulubionego przysmaku dziadka Andreasa. Każdy chętny mógł popróbować, ja nie omieszkałam – pyszne zestawienie:)
Lektura uzupełniająca:
Andreas Kasperski w Królewskiej Fabryce Karabinów
No mówiłam, że cudo :- )
miłe wspomnienia.
Mnie również w podstawówce uczyła polskiego p. Rode. Sama szkoła była koszmarna ale ona była jednym z niewielu jasnych punktów tam…
Pani Rode była wspaniałym nauczycielem.Chciałbym odwiedzić Jej grób. Czy można prosić o podanie miejsca spoczynku?
Z Sabiną przyjaźniłem się w latach 1956-1970. Oboje byliśmy członkami Klubu Esperantystów w Gdańsku, którym kierowali wówczas prof. Józef Toczyski i Ludwik Skierski. Założone wówczas zostało koło Janulara Esperanto Asocio. Należeli do niego Sabina oraz m.in. Lucjan Krawczyk, Krystyna Kujawa, Roman Wyżlic, Józef Uździłło, Aisza Alizada, Ryszard Prokop i inni. Często spotykaliśmy się i organizowali biwaki. Pamiątką z tamtych dni są ocalałe zdjęcia, a na jednym z nich Sabina. Bardzo ją lubiliśmy. Z wzruszeniem przeczytałem wspomnienia o tym pięknym człowieku i przed oczami stanęła mi nasza młodość.
Gdyby ktoś sobie życzył prześlę mu zdjęcia. W. K.
Pani Sabina Rode,to był człowiek wielkiej kultury osobistej i wielkiego otwartego na ludzi serca.Mialem szczęście znac Ja osobiście i być w mieszkaniu na Kurzej.To miejsce jak i mieszkancy jest wyjątkowe.
Pani Sabina Rode byla moja nauczycielka jezyka polskiego. Szkola Podstawowa Nr 57 w Gdansku to bylo jedno z moich najgorszych zyciowych doswiadczen, koszmar. Ale Pani Rode jest w mojej pamieci jako wspaniala, wymagajaca i sprawiedliwa nauczycielka.
Jej rodzinna historia jest z reszta troche podobna do mojej.
To piękna i bardzo bliska mi historia. Pani Sabina była moją pierwszą nauczycielką jęz. polskiego w SP 57. Była koleżanką, może nawet przyjaciółka moje mamy Ewy Mauks. Znały się właśnie z Dolnego Miasta, gdzie i ja się urodziłem. Doskonale pamiętam ten pokój z gdańskimi meblami niczym muzealna komnata…zanim weszło się do mieszkania trzeba było zadzwonić mosiężną „łapką” przy drzwiach. Była bardzo stara, ale zawsze błyszczała…W mieszkaniu zawsze pachniało dobrą kawą. To prawda, napisać, że Pani Sabina, jej mama Pani Krystyna, były dobrymi osobami, to nic nie napisać…Dziadka Pani Sabiny, Pana Karola też pamiętam jako uśmiechniętego staruszka siedzącego w głębokim fotelu. O takich ludziach trzeba pamiętać
Dziś mija 20 od śmierci Sabiny rode