Wydawać by się mogło, że wielkie oczekiwania i nadzieje, budowane przed tym koncertem, były przesadne. Lecz kiedy niedzielny wieczór dobiegł końca, o rozczarowaniu nie mogło być mowy – Vijay Iyer Trio w Żaku.

Fot. Paweł Wyszomirski

Fot. Paweł Wyszomirski

Czasem mam obawy, że jazz zaczynie powoli dzielić los muzyki klasycznej, tzn. stanie się kwiatkiem do kożucha dla pewnych sfer, a sam gatunek zostanie odarty z jego pierwotnej witalności oraz spontaniczności. Oczywiście, można znaleźć wiele wyjątków, ale trudno ukryć, że koncerty jazzowe często potwierdzają krzywdzące stereotypy i stanowią jedynie dodatek do prestiżowych wydarzeń biznesowych, na których to elegancko ubrane osoby konsumują homara z szampanem, a w przerwie między kolejnymi cygarami podpisują lukratywne kontrakty. Takie koncerty jak ten, który odbył się 10 lutego w Gdańsku, dają nadzieję, że jazz nigdy nie da się do końca zaszufladkować i będzie eksplorował nowe rejony.

Płyta „Accelerando” Vijay Iyer Trio została powszechnie uznana z jedną z najważniejszych albumów jazzowych 2012 roku. Nic więc dziwnego, że gdański Żak był szczelnie wypełniony trójmiejską publiką, która oczekiwała olśniewającego występu. Osobę nie mającą wcześniej do czynienia z twórczością tej grupy, z pewnością mogło zaskoczyć tradycyjne instrumentarium, jakim posługuje się trio – fortepian, perkusja oraz kontrabas. Dźwięki płynące ze sceny były w pełni akustyczne i organiczne, z wyjątkiem jednego krótkiego momentu, w którym to Iyer odtworzył dodatkowy elektroniczny beat. Jednakże tradycyjne brzmienie instrumentów kompletnie nie miało wpływu na to, co znalazło się w repertuarze tego wieczora. Pojawiły się zarówno utwory ze wspomnianego „Accelerando”, kompozycja inspirowane sceną elektroniczną, jak również utwory czerpiące pełnymi garściami z muzyki filmowej, a nawet popu. Wszechstronność Amerykanów zapierała dech w piersiach.

Fot. Paweł Wyszomirski

Fot. Paweł Wyszomirski

Wszyscy trzej muzycy zdawali się grać niezależnie od siebie. Fantastyczny perkusista Marcus Gilmore grał niezwykle gęsto, tworząc nieregularne, skomplikowane rytmy. Wielokrotnie podczas występu zmieniał on pałeczki i blachy w swoim zestawie perkusyjnym, aby zmodyfikować swoje brzmienie. Motoryka, którą Gilmore nadawał wszystkim utworom, była jednym z najważniejszych elementów muzyki. Styl grania kontrabasisty Stephena Crumpa, mocno odbiegał od stereotypowego spojrzenia na ten instrument. Zamiast grania niekończący się pochodów, z których zwykły słuchacz nie wiele wychwyci, skupił się na tworzeniu plam lub też uzupełniania pulsu, tworzonego przez Gilmore’a. Pasja i zaangażowanie Crumpa było tak wielkie, że w cichszych, spokojniejszych fragmentach można było usłyszeć, jak energicznie wybija rytm stopą. Jego solo absolutnie nie przypominało nudnych popisów, z którymi często kojarzony jest kontrabas.

Oczywiście wielkim talentem popisał się również sam Vijay Iyer. Szerokość spektrum gatunkowego, po jakim się poruszał, robiła wielkie wrażenie – od prostych, wręcz naiwnych motywów, po złożone, ciągle zmieniające się pasaże melodii, które w jednym momencie ocierają się o atonalność, by za chwilę zachwycić odniesieniem do największych jazzowych klasyk.

Przy tak wyrazistych osobowościach, nie trudno byłoby o występ trzech świetnych solistów grających razem. Jednak pomimo silnych indywidualności, Amerykanie działali, jak zgrany, znakomicie rozumiejącego się zespół. Muzycy nie utrzymywali ze sobą kontaktu wzrokowego, ponieważ po prostu nie musieli. Gdy jeden z nich grał solo, reszta z dużym zaangażowaniem go słuchała, co tylko udowadniało, jak wielkim szacunkiem darzą siebie nawzajem.

Aplauz, jaki zebrało Vijay Iyer Trio było w pełni zasłużone. W erze wymyślnych technologii, konsekwentne stawianie na tradycyjne instrumenty, które dzięki niezwykłym umiejętnościom tworzą niesamowitą muzykę, zasługuje na najwyższy szacunek.

Tekst: Krzysztof Kowalczyk

Fot. Paweł Wyszomirski

Fot. Paweł Wyszomirski