W sobotę w gdańskim klubie B90 gitarowy hałas zapewnili The Raveonettes, The Sunlit Earth oraz The Lollipops.

The Raveonettes/ fot. Krzysztof Sado Sadowski

The Raveonettes/ fot. Krzysztof Sado Sadowski

Niektórzy powiadają, że rock zjada własny ogon, powtarzając na różne sposoby to, co już było. Nie jest to do końca prawda, biorąc pod uwagę, jak ten sprawnie ten gatunek wchodzi w fuzję z najbardziej odległymi stylistykami, ale nawet, jeśli przyjmiemy, że rzeczywiście muzyka gitarowa głównie patrzy z nostalgią za siebie, to chciałoby się przekornie zapytać: co w tym złego? Zwłaszcza, jeśli przeszłość jest jedynie tutaj punktem wyjścia to dalszych poszukiwań, opartych na wrażliwości dzisiejszych czasów. Sobotnie koncerty w gdańskim klubie B90 byłby na to żywym dowodem.

Tego wieczora z każdym kolejnym wykonawcą cofaliśmy się co raz dalej w czasie, słuchając brzmień inspirowanych różnymi momentami w historii muzyki. Grające jako pierwsze The Sunlit Earth, odwoływało się do nurtu, który dopiero przed chwilą  skończył przeżywać chwile swojej największej świetności. Indie rock jest gatunkiem, który stracił w ostatnich latach mocno na znaczeniu, ustępując więcej miejsca m.in.  elektronice, ale ten zespół zdaje się zupełnie nic sobie z tego nie robić. Chłopaki z Giżycka świetnie zapełniają lukę po The Car Is on Fire, grając lekkie i melodyjne, ale inteligentne piosenki. Nawet, jeśli słyszałem to już setki razy, trudno mi było oprzeć się energii i szczerości bijącej od The Sunlit Earth.

The Lollipops, pełniące rolę drugiego supportu, czerpało z kolei z artystów tworzących zarówno dwadzieścia, jak i czterdzieści lat temu. Z jednej strony ich gitary potrafiły shogaze’owo się rozmywać, z drugiej zaś ich utwory są rock’n’rollowe i mocno taneczne, przywodząc na myśl Black Rebel Motorcycle Club. Jak przyznała wokalistka Kasia Staszko, zazwyczaj grają w małych klubach, gdzie mają bezpośredni kontakt z publiką; dało się dostrzec, że zespół był nieco spięty na wielkiej scenie B90. Koniec końców był to jednak bardzo dobry koncert, udowadniający, że The Lollipops to nie tylko niezłe albumy, ale kawałki świetnie wypadające na żywo.

The Sunlit Earth/ fot. Krzysztof Sado Sadowski

The Sunlit Earth/ fot. Krzysztof Sado Sadowski

Niestety po występie olsztynian skończyła się sielanka. Na występ The Raveonettes, ze względu na problemy techniczne, przyszło wszystkim czekać dwie i pół godziny. Sune Rose Wagner podczas występu powiedział, że obsuwa wynikała ze względu na problem z nagłośnieniem klubu, ale jak było naprawdę, trudno powiedzieć, tym bardziej, że następnego dnia w Warszawie znów zaliczyli mocną obsuwę.

Czy warto było czekać? Jak najbardziej, bowiem Duńczycy doskonale wiedzieli, czego oczekuje od nich publiczność. Lista numerów, które zagrali, stanowiła przekrój całej ich kariery, od przebojów w stylu „Love in a Trashcan”, po perełki z epek czy płyt demo. Ich brzmienie było znakomite i poza sporadycznie za głośną stopą perkusji, nagłośnienie B90 znów spisało się na medal. Ściana gitar oraz motoryczny rytm przykrywające przepiękne chórki duńskiego duetu, robiły w tych warunkach duże wrażenie. I to właśnie wokalne harmonie, żywce wzięte z muzyki rozrywkowej lat pięćdziesiątych oraz sześćdziesiątych, najbardziej wyróżniają The Raveonettes. Imponująca była także ascetyczna oprawa wizualna koncertu – połączenie białego płótna wywieszonego za muzykami z migającymi białym światłem, tworzyło świetną atmosferę. Czasem żałowałem jedynie, że zespół nie zagrał w poszerzonym składzie, bo zestaw perkusja plus dwie gitary zubażał aranżacje nowszych piosenek zespołu .

Wracając do pytania postawionego na początku: nie mam nic przeciwko, jeśli muzyka rockowa będzie zjadała swój ogon w taki właśnie sposób.

Autor: Krzysztof Kowalczyk