Czyli Judy’s Funeral, Pedal Distorsionador i Magnificent Muttley w akcji.

Judy's Funeral/ fot. Krzysztof Kowalczyk

Judy’s Funeral/ fot. Krzysztof Kowalczyk

Termin „polski rock” kojarzy mi się raczej pejoratywnie. Rodzimi wykonawcy często nieudolnie kopiują swoich kolegów z zachodu albo są zapatrzeni w historię i nie mogą pojąć, że od czasu Led Zeppelin i Deep Purple muzyka się trochę zmieniła. Na szczęście, młoda scena alternatywna nie cierpi na te przypadłości, czego dowodem były sobotnie koncerty w Instytucie Spraw Wszelakich.

Jako pierwsi zagrali Judy’s Funeral. Byłem bardzo ciekaw, jak prezentują się obecnie – ostatnim razem widziałem ich ponad dwa lata temu, gdy grali zimnofalowe, niczym niewyróżniające się piosenki. Już ich nowa epka zapowiadała, że ten etap swojej kariery chłopaki mają już dawno za sobą i chwytają za znacznie cięższe środki wyrazu. Noisowo-punkowe brzmienie, mocno inspirowane A Place to Bury Strangers i industrialny mrok zdecydowanie im się przysłużyły, nadając ich muzyce wyrazisty charakter. Tonący w ścianie dźwięku i wszechogarniającym dymie zespół, bez przerwy szalał i miotał się po scenie, stawiając na intensywność. Jednakże najciekawsze momenty przychodziły wtedy, gdy ekspresja ustępowała miejsca skupieniu, a zamiast piosenek o prostej strukturze, z głośników płynęły instrumentalne utwory bazujące na zabawie fakturą gitarowego hałasu.

Podczas gdy Judy’s Funeral opiera swój styl na tym, co aktualnie dzieje się w alternatywie, występujący po nich Pedal Distorsionador zdaje się głównie czerpać z przeszłości. Już sam ich image ma swoje korzenie w glamowej pstrokatości, cekinach i mocnej szmince. Również muzycznie grupa odwołuje się do wczesnego glam rocka, ale słychać również surową, rockowo-punkową energię, choćby spod znaku The Stooges, na których zresztą sami muzycy się powołują. Z pewnością nie można odmówić Pedal Distorsionador dwóch rzeczy: talentu do pisania zapadających w pamięć przebojowych numerów oraz charyzmy – i nie mam tutaj na myśli tylko wokalisty, ale cały zespół. Dawno nie widziałem polskiego zespołu, który w tak naturalny sposób łączyłby rockową spuściznę w własnymi pomysłami.

Magnificent Muttley/ fot. Krzysztof Kowalczyk

Magnificent Muttley/ fot. Krzysztof Kowalczyk

Zwieńczeniem wieczoru byli warszawiacy z Magnificent Muttley. Nigdy nie mogłem zobaczyć ich od A do Z w normalnych warunkach, zazwyczaj było to przysłowiowe pięć minut w festiwalowym wirze atrakcji. Tym razem miałem szansę nadrobić zaległości, a było co nadrabiać. Magnificent Muttley są na koncertach żywą definicją rockowego power trio – potężne brzmienie, ogromne pokłady energii i napędzająca wszystko motoryka. Z jednej strony hendrixowskie melodie i wyjąca gitara, z drugiej zaś połamana rytmika, przywodzące na myśl The Mars Volta. Rzadko w polskiej alternatywie można znaleźć zespoły, których członkowie tak dobrze się ze sobą czują na scenie i czerpią tak dużą przyjemność ze wspólnego grania. W ich muzyce czuć setki godzin prób i ciężkiej pracy, dzięki czemu na żywo ta kapela działa jak świetnie naoliwiona maszyna.

Sobotnie koncerty w Instytucie Spraw Wszelakich bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Każda z trzech kapel udowodniła, że do gitarowego grania można podejść w bardzo różny, ciekawy sposób, obojętnie czy czerpie się głównie z przeszłości, czy patrzy się daleko wprzód.

Autor: Krzysztof Kowalczyk

Relacje z koncertów w Trójmieście