Skrzyżowanie ulic Solec z Oliwską w Nowym Porcie, w pobliżu którego koncentrowało się marynarskie życie towarzyskie na początku XX wieku

Lokalizacja Nowego Portu u ujścia Wisły narzuciła tej dzielnicy typowo portowy charakter: miejsce cumowania i przeładunku statków oraz odpoczynku po trudach żeglowania.

Położenie głównego traktu dzielnicy, ulicy Oliwskiej (pełniła taką rolę co najmniej do lat sześćdziesiątych XX wieku), w pobliżu nabrzeży, dawała możliwości rzutkim ludziom interesu do zakładania szynków, restauracji, barów i hoteli, dla marynarzy statków handlowych i okrętów cumujących w Kanale Portowym (na przykład floty cesarskiej przed pierwszą wojną światową).

Ówczesny Neufahrwasser oferował spragnionym życia towarzyskiego niemało uciech. Dla każdej kategorii klientów przygotowywano inne propozycje. Mężczyźni z Brösen (Brzeźna), Lauental (Letnicy) czy Saspe (Zaspy) zatrudniali się przy przeładunku, przedstawicielki płci pięknej szukały innej, mniej uciążliwej i czystej pracy. Pracowały w gospodach i pensjonatach, w różnym zresztą charakterze.

Wśród kilkudziesięciu posesji Nowego Portu przeznaczonych do rozrywki, kroniki wyróżniają niektóre: Przy ulicy Oliwskiej 8 stał dom mieszczący lokal o nazwie „Pod Złotą Kotwicą” („Zum Golden Anker”), chętnie odwiedzany przez marynarzy. Dochodziło tam do licznych burd i bijatyk między załogami statków. Bezustannie interweniowała policja. Inna posesja, przy ul. Szkolnej 10, używana była na potrzeby gospody „Gwiazda” („Der Stern”). Właściciel, niejaki Ewald, przemianował ją na bardzo przyzwoite miejsce, w którym zatrzymywali się kapitanowie statków, urzędnicy podatkowi i podróżujący mieszczanie, nadając mu nazwę „Hotel Gdański” („Hotel de Danzig”). Zimą urządzano tam zabawy taneczne i bale maskowe.

Natomiast przy ul. Portowej 5 znajdowała się gospoda i tancbuda niższej klasy o nazwie „W Łabędziu” („Im Schwan”). Pod koniec lat pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku stała się ulubionym punktem spotkań załóg fregat żaglowych „Gefion” i „Thetis”. Marynarze z tych statków w dwóch niskich i dusznych pomieszczeniach bawili się doskonale. Przebudowany w późniejszych latach na przyzwoity zajazd „Hotel de Concordia”, wykupiony przez zarząd kolei, został zburzony.

Wielu gości czuło się jednak zawiedzonych oczekując od dziewcząt pracujących w gospodach przyzwolenia na swe prostackie amory. Tak więc robotnik Jan Kockert z Oliwy, bawiąc w wyszynku w Nowym Porcie, w jednym ze smutnych listopadowych dni 1891 roku, zapałał nagłą sympatią do spotkanej tam służącej. Objął ją ramieniem i zaczął całować. Miłosne uniesienia nie spodobały się dziewczynie, podniosła bowiem krzyk. Przybyła jej z pomocą bufetowa, dla której czuły Kockert miał również wiele tkliwego uczucia. Wyrażał je najlepiej jak potrafił. Dziewczyny nie zrozumiały jego romantycznej natury, oskarżyły o naruszenie czci, a sąd ławniczy skazał go za publiczną obrazę, sympatycznych w końcu dziewcząt, na cztery tygodnie więzienia.

Po drugiej wojnie światowej Nowy Port jako dzielnica portowa zachowała wiele cech z lat poprzednich. Do nabrzeży przybijały statki, marynarze chętnie korzystali z przyjemności jakie oferował ląd. W drugiej połowie lat czterdziestych XX wieku powstało wiele restauracji, kawiarni, kafejek i spelunek, gdzie każdy mógł znaleźć miejsce dla siebie, w zależności od zainteresowań i grubości portfela. Wiele lat później w lokalnej prasie opisywano niektóre z tych miejsc uciech:

Od tysiącleci portowe dzielnice słynęły z tego, że żyło się tam przyjemnie, ale niezbyt cnotliwie. Tak przez lata było i w Nowym Porcie. Panie i panienki niezbyt ciężkich obyczajów łapały marynarzy obcych bander tuż przy bramie portu i dalej używać. Pod koniec lat sześćdziesiątych władze poszły na wielki kompromis (tak wtedy było) i postanowiły ograniczyć to zjawisko do malutkiego wycinka Gdańska. Wzniesiono okazały gmach kombinatu gastronomicznego „Wiking”, którego zadaniem było dostarczanie wszelkich uciech cielesnych, łącznie z jedzeniem. I rzeczywiście. Przez ileś tam lat gdańska obyczajówka miała ułatwione zadanie. Do „Wikinga” szło się jak w dym. Gościły tu panienki z całego kraju, a naukowcy napisali na podstawie milicyjnych danych kilka prac naukowych. Sytuacja znacznie się zmieniła po wprowadzeniu stanu wojennego. Do portu nie przybijały zagraniczne statki, a dziewczyny przeniosły się do innych knajp. Z tych przetartych ścieżek korzystały młodsze i w tej chwili „Wiking” stracił – chyba bez żalu – miano królestwa prostytucji. (J. Lindner, Umierająca dzielnica, „Głos Wybrzeża” z 27. 03. 1990. )

„Viking” stał się atrakcyjnym miejscem obserwacji nie tylko dla wiadomych służb, lecz także dla pisarzy. Stanisław Goszczurny wydał w 1975 r. powieść „Mewy”, której bohaterka przybyła do Gdańska z małej miejscowości, porzucając rodzinę, zatrzymała się w Nowym Porcie, tam rozpoczynając życie na własny rachunek. Zatrudniła się w „Vikingu”:

W knajpie było duszno, cuchnęło dymem tytoniowym, piwem i ludzkim potem. Przyćmione światło ukrywało brak obrusów. Na stolikach leżały niedopałki zmieszane z popiołem i rozlaną wódką. Na małym podwyższeniu pod ścianą trzech grajków robiło wszystko, żeby można ich było nazwać muzykami. Akordeon, fortepian i gitara wydawały dźwięki, w których takt drgały na parkiecie pary. Dziewczęta o twarzach zmiętych i oczach przygasłych zawodowo tuliły się do mężczyzn. Ten i ów całował swoją partnerkę i szeptał do ucha nieprzyzwoite propozycje. Nie mieli wiele czasu, ich statki stały krótko w porcie i każda chwila była droga. Potem znów przez długie tygodnie będzie morze, niebo, wiatr i samotność… Przy półkolistym bufecie panował wielojęzyczny gwar. Barman z ponurą miną strażnika więziennego nalewał wódkę i piwo, posuwał kieliszki po mokrym blacie i szybko porywał pieniądze. Kilka dziewczyn, które nie znalazły amatorów, siedziało niemrawo przy stolikach”. (s. 81-82)

Bohaterka zaczęła korzystać z urody swego ciała:

Północ minęła już dawno i na sali nie było nikogo trzeźwego. Mało kto liczył się również z tym, że znajduje się w miejscu publicznym. Na parkiecie całkiem jawnie odbywało się preludium tego, co miało nastąpić w gruzach, krzakach czy ciasnych, brudnych pokoikach. Przy stolikach dziewczyny pozwalały trzymać się za kolana i biodra. Kelnerzy bez skrupułów dopisywali do rachunków daty urodzenia swoje i swoich dzieci. Pijany harmonista niezdarnie przebierał palcami i od czasu do czasu usiłował śpiewać.

Z uwagą przyglądała się swoim koleżankom:

Wieść niosła, że Ciotka była weteranką portowych prostytutek. Legendy krążyły o jej rzekomych dawnych sukcesach. Dziś, kiedy się na nią patrzyło, trudno było sobie wyobrazić te sukcesy; była bardzo zniszczona i stara. Nikt nie wiedział, ile miała lat. Równie dobrze mogła mieć pięćdziesiąt, jak i sto. Była pomarszczona i miała dużo siwych włosów, lecz oczy jej błyszczały jasnym, młodzieńczym blaskiem. Piła dużo – żadna z portowych dziewczyn nie mogła jej w tym dorównać – ale choć nieraz zataczała się, nigdy nie traciła świadomości i wiedziała, co robi. Najstarsi mieszkańcy Nowego Portu i marynarze, którzy od lat tu zawijali, pamiętali ją i traktowali jak coś wiecznego, nierozerwalnie związanego z portem. Była tu przed wojną, była i teraz. (s. 88-89)

W latach chudego socjalizmu gwiazda „Vikinga” gasła. Coraz mniej było zagranicznych gości, miejscowi zaglądali tu rzadziej. Ale ciągle miał niezwykły atut – telefon. W czasach przedkomórkowych, gdy zamykano pocztę, dzielnica pozostawała bez publicznego miejsca kontaktu i przekazu. Budki na ulicach zdemolowano już dawno. Telefon w domach posiadali nieliczni, czekało się przecież na jego zainstalowanie ćwierć wieku.

W miejscu „Vikinga” funkcjonuje dzisiaj wielki sklep, fotografia z sierpnia 2002 r.

Ja też nastawiłem się na długi marsz do tego ekskluzywnego dobra. Lecz kiedy nadszedł czas narodzin naszego syna, cierpliwość gdzieś się zagubiła. Co godzinę biegałem do „Vikinga”, dzwoniłem… Jeszcze nic. Portier przygotowywał mi bilon. Około dwudziestej drugiej radosna wiadomość. Najpierw ugniatał mnie uradowany ochroniarz, potem kolejno ściskały dziewczyny będące na publicznej służbie. Bardzo eleganckie, pachnące i czyste wśród tego morza szarości i brzydoty rozpadającego się realnego socjalizmu.

Dzisiaj „Vikinga” już nie ma. Zastąpił go wielki sklep oferujący zupełnie inne usługi.

Autor: Waldemar Nocny

Waldemar Nocny o Nowym Porcie:

Falowiec w Nowym Porcie

Morski Dom Kultury