Wyszłam z moim psem na spacer. Chciałam przy okazji obejrzeć dwa nowe place zabaw dla dzieci: jeden zbudowano przy ulicy Kartuskiej, w parku, na wysokości ulicy Ciasnej; drugi przy ul. Wieniawskiego. Poszłam w stronę pierwszego. Zmierzchało. Niebo było gładkie i szare. Przyroda przymykała oczy do zimowego snu, czuwała jednak z na wpół opuszczonymi powiekami. Jeszcze w ciepłym i cichym powietrzu nie czuję martwej zimy, bo wtedy drzewa stoją nieruchomo, pogrążone w sobie.

Plac zabaw był zamknięty i pusty. Dzieci jednak biegały po parku, czymś nadzwyczaj zainteresowane. Podbiegały w stronę wysokich drzew, do rogu i spojrzawszy na coś, powracały czym prędzej ku środkowi trawnika, gdzie padało światło z wysokich lamp. Oświetlały torowisko, gdzie mimo późnej pory pracowali robotnicy, łączący nowe szyny.

– Proszę pana, co to jest? – zapytałam, wskazując „czapę” nałożoną na szyny. Żarzył się w niej czerwony ogień. Wyglądało to niesamowicie, trochę strasznie.
– Płoną tu opiłki i się toplją – odpowiedział ze wschodnim akcentem.
– Acha, przenośny piec hutniczy – wytłumaczyłam sobie po swojemu. – A pan skąd?
– Z Białorusi
– Od dawna?
– Już cztery lata?
– Nie tęskni pan? – Nie było to najbardziej subtelne pytanie.
– Priwikło się.

Dzieci właśnie podbiegły, czymś zaniepokojone. Idąc ku nim, obeszłam leżącą na ziemi lampę sygnalizacyjną dla tramwajów. Była już podłączona i płynął w niej prąd, toteż mrugała wciąż poziomą kreską światełka: przejeżdżaj, droga wolna. Tramwaje jednak jeszcze nie jeździły. W głębi parku, tuż pod skarpą, płonął znicz.

– Co to znaczy? – zapytała Julia, bardzo zaniepokojona.
– Ktoś umarł? I jest tu zakopany? – dodała szeptem Natalia.
– Nie, tu nie było cmentarza – uspokoiłam dzieci. – Jeden był nieopodal stawku, a drugi o przystanek stąd w górę, po prawej stronie ulicy Kartuskiej, przy schodach prowadzących na Suchanino.
– I co się z nimi stało? – zapytywały dzieci.
– Wszystkie groby przeniesiono – zapewniłam dzieci.- W tym miejscu – zatoczyłam okrąg ramieniem, był tylko park i stare, wysokie drzewa. Chodziłam tą ulicą do szkoły w kilka lat po wojnie. Jednak tych domów – pokazałam szeregi budynków po obu stronach ulicy – nie było: leżały tylko gruzy.
– Co to są gruzy?- zapytała Natalia.
– Nie przerywaj – ofuknęła ją Julia. – A czemu pani nie jeździła samochodem?
– Nie było nawet tramwajów. Nie produkowaliśmy wtedy samochodów.
– A dla kogo ta świeczka? – zapytał konkretnie Kacper.
– Tu stał dom – wskazałam miejsce. – Zburzono go i na pamiątkę przeszłego życia pewna starsza pani przychodzi co roku i stawia znicz.
– A czy kiedyś tu będą gruzy? – zapytała z niepokojem Natalia.
– Nie, dzieci – zapewniłam je, a one mi wierzyły. – Nigdy gruzów nie będzie.
– Hau, hau! – zaszczekał mój pies: kłamiesz, kłamiesz.

Jednakże pocieszone i uspokojone dzieci odbiegły znowu w róg, aby oglądać palący się znicz. – To tylko czyjeś dzieciństwo umarło – powiedziała Julia, nie rozumiejąc sensu. Gapiły się na światełko, które migotało poza czerwoną obudową znicza, najwyraźniej zafascynowane widokiem ognia. Za naszymi plecami płonął na torach miniaturowy piec hutniczy, połączono kolejną parę szyn.

– No, dawaaj! – zawołał śpiewnie Białorusin.

Leżąca na ziemi lampa sygnalizacyjna zapalała się wciąż, wskazując tramwajom: droga wolna, przejeżdżaj.

Dzieci biegały zafascynowane, nie mogąc uwierzyć, że kiedyś był w tym miejscu dom. Mieszkała tu moja koleżanka. Razem chodziłyśmy do szkoły podstawowej. Nasze elementarze były czarno-białe. Również i na świecie nie wprowadzono jeszcze kolorów, było tylko czarno lub biało. Na ulicy Kartuskiej nie stały latarnie. Noce były bardzo czarne. Nie wiedzielieśmy, że czas mija. Byliśmy dziećmi. Może więc nie ma znaczenia, kto zapalił tę świeczkę. Już wiemy komu.

Autor: Emma Popik