Myslovitz to zespół do którego mam ogromny sentyment. „Miłość w czasach Popkultury” była jedną z pierwszych kaset, które „zajechałam” w walkmanie. Wraz z przyjaciółmi słuchaliśmy „Scenariusza dla moich sąsiadów” czy „Blue Velvet” i wyobrażaliśmy sobie, że jesteśmy na ich koncercie. Psychodeliczne utwory pokroju „Moving Revolution” otwierały uszy i oczy na nową muzykę. Bardzo ucieszyłam się, kiedy zaczęli właśnie od tej piosenki.
Na pierwszy rzut ucha twórczość grupy brzmi jak polski odprysk wyspiarskiego britpopu, muzyki która wraz z grungem, zdominowała listy przebojów w latach dziewięćdziesiątych. Wystarczy jednak dokładniej wgryźć się w Myslovitz, aby odnaleźć prawdziwy muzyczny adwokat. Zaraz obok łatwo wpadających w ucho „Z twarzą Marylin Monroe” czy „Długości dźwięku samotności”, mamy przecież psychodelię (chociażby „Maj” czy cover Czerwonych Gitar – „Historię Jednej Znajomości”), a nawet całą płytę poświeconą psychodeliczno-eksperymentalnym ciągotom grupy – „Skalary, mieczyki, neonki”. Tak, jak bardzo zróżnicowana jest muzyka ślązaków, tak bardzo różnorodny byl to koncert. I zarazem pełen sprzeczności.
Zamiast zacząć od energicznego openera, jak to rockowe zespoły mają w zwyczaju, występ otworzył spowolniony „Moving Revolution”. Zamiast naładować setlistę wyłącznie przebojowymi utworami, muzycy uraczyli publikę nowymi kawałkami z przygotowywanego właśnie albumu. Zamiast odgrywać wszystko tak jak na płytach, ubarwiają je, a to przeszkadzajkami, elektroniką czy gitarowymi efektami. Bez wiekszych rewolucji, ale jednak przekornie.
Myslovitz są bez wątpienia jedną z najciekawszych polskich formacji ostatnich dwudziestu lat. Energię obecną na płytach bez problemu uwalniają na koncertach. Przepotężnie zabrzmiało „W 10 sekund przez całe życie” i „Gdzieś”. Delikatnie kołysały „W deszczu maleńkich żółtych kwiatów” czy „Szklany człowiek”. Różnorodność dźwięków i niesamowita aura otaczająca kolektyw, zdołały nie tylko zapełnić gdański Parlament, ale też przyciągnąć bardzo różnorodną publikę. Starsze panie, małe dziewczynki w koszulkach promujących „Korova Milki Bar”, panowie w garniturach i licealiści – ich wszystkich, niczym lep, przyciągnęła muzyka Myslovitz. I oby przyciągała przez kolejne dwadzieścia, trzydzieści, a nawet czterdzieści lat, bo Myslovitz ma szansę zapełnić lukę, która powstanie na rynku, gdy zabraknie zespołów pokroju Perfect czy Bajm. Z tą różnicą, że zamiast stać w miejscu, formacja dalej się rozwija i poszukuje. Dodatkowo pozbawiona jest nieznośnej kiczowatej otoczki. Szkoda tylko, że nagłośnienie w paru miejscach sali nie sprawdzało się tak jak powinno i momentami klawisze Przemka Myszora zasłaniała dźwiękowa ściana zbudowana przez gitary Rojka i Powagi. Poza tym, był to chyba najlepszy występ tej formacji, który widziałam w tym roku. Wypadli o wiele lepiej niż w katowickim Spodku czy warszawskim Palladium!
Teraz zostawiam Was drodzy Czytelnicy, z popowa psychodelią Myslovitz, aby zagłębić się w biografię zespołu (autorstwa Leszka Gnoińskiego), którą i Wam gorąco polecam.
Autor: Joanna „Frota” Kurkowska
Brak komentarza