Wspomnienia gdańszczanki – to wspomnienia pani Anny, która urodziła się przed wojną w Gdańsku, ale wczesne dzieciństwo spędziła w Sopocie i Gdyni.
W niedzielę pływałam z rodzicami na Hel. Wtedy szło się na molo, skąd odpływał statek na półwysep. Pamiętam jak biegałam po pokładzie, i jak cieszył mnie widok wysokich fal. Na plażę chodziliśmy na samym szczycie Helu, od strony zatoki, gdzie była dosyć płytka woda i było bezpiecznie. Mnóstwo dzieci korzystało wtedy z kąpieli. Przed powrotem do Sopotu chodziliśmy na obiad do restauracji, z której pamiętam jedynie wiklinowe fotele.
Kiedy zaczęto budować port wojenny przestaliśmy pływać na Hel, za to całymi rodzinami chodziło się do lasu lub na plażę przy Grand Hotelu, która w owym czasie nie była płatna. Być może odpłatne były kosze plażowe, ale ja nie mam tego w świadomości. Mój ojciec zawsze na środku plaży kopał głęboki dół – Wasserloch, robił to tak długo, dopóki nie pojawiła się w nim woda. Wskakiwanie do tego dołu było niesamowitą frajdą.
Wracając z plaży do domu zachodziliśmy najczęściej na lody do kawiarni Mixa (dzisiejsze kasyno) lub do cukierni, która znajdowała się w miejscu dzisiejszej restauracji „Złoty Ul”. Mix to była znakomita gdańska firma, produkująca czekoladę. Swój sklep mieli między innymi przy arkadach przed molo. Tu się kupowało lody w zamykanych kubeczkach albo trójkąty z kandyzowanego ananasa, oblewane z jednej strony czekoladą. Oprócz tego, w maju, u Mixa pojawiały się wszelkich wielkości czekoladowe chrabąszcze. Wszystkie były na metalowych stelażach, to znaczy nóżki i różki były z szaro-czarnego, nierównego, jakby młotkowego metalu, a na tym był czekoladowy, pusty w środku chrabąszcz. W zależności od zamożności rodziców dzieci dostawały większe lub mniejsze chrabąszcze, niemniej w tym czasie wszystkie dzieci w Sopocie je miały.
Mój tata od Mixa jadał cieniutkie płatki czekolady. Woził je do swojego znajomego pana Wedla, ale ten nie umiał ich wytwarzać. W tej chwili jedna z firm produkuje takie cieniutkie płatki czekolady, więc przypuszczam, że może pan Mix sprzedał swoją recepturę. Nie pamiętam czy to była gorzka, czy mleczna czekolada, bo to mój ojciec jadał, ja wolałam landrynki. To było dosyć drogie, a płatki czekolady były pakowane w malutkie paczuszki.
W cukierni nieopodal kościoła kupowało się lody w rożkach i szczerze mówiąc wolałam takie, niż podawane w kawiarnianym pucharku.
Na plażę chodziliśmy również z moją niemiecką babcią, która opowiadała wspaniałe bajki. Sama je wymyślała. Miała fantastyczną fantazję. Nie mówiła po polsku, więc bajki opowiadała po niemiecku. Była cudowną babcią i bardzo się kochałyśmy. Druga babcią mówiła po polsku. Moja mama pochodziła z Niemiec, ale otrzymała polskie obywatelstwo natychmiast po wyjściu za mąż. Ja, mając lata trzy mówiłam podobno pięknym „hoch Deutsch“, co było trochę dziwne, bo mój ojciec był Polakiem, a mama pochodziła z granicy szwajcarsko-niemieckiej. Nikt nie wiedział skąd mi się to wzięło, ale po jakimś czasie mi przeszło.
Na plaży bywała ze mną Zuzi. Była ode mnie nieco starsza, na pewno bardziej cwana, ale przede wszystkim… umiała pływać. Na wysokości poprzeczki mola, naprzeciwko plaży Grand Hotelu były w wodzie drewniane budowle, z których można było skakać. Miały pewnie około pięciu metrów. Zuzi dopływała do takiej wieży, wchodziła, skakała do wody i wracała. Ja się okropnie bałam głębokiej wody. Uczyli mnie pływać w Łazienkach Północnych, na jakiejś linie z poduszkami, ale nigdy z tych nauk nic nie wychodziło, ponieważ ja się bałam głębokiej wody i już. Pamiętam, że tych wież, z których się skakało był cały rząd. Ludzie byli bardziej wysportowani w tamtych czasach. Była też i duża wieża, około dziesięciometrowa, gdzie odbywały się zawody w skokach. Pamiętam z jakimi fantastycznymi figurami skakali stamtąd, bo z mola się to wszystko oglądało. Poza tym była jeszcze jedna piękna rzecz – do poprzeczki mola dobijały w niedzielę łodzie rybackie , którymi można było pływać po zatoce.
Na skrzyżowaniu dzisiejszych ulic 23 Marca i Armii Krajowej był niewielki placyk, na którym często rozbijało się wesołe miasteczko. Idąc tam z naszego mieszkania, mijaliśmy halę do nauki jazdy konnej oraz rynek, na który najczęściej chodziłam ze służącą. Na rogu głównej trasy i rynku był sklepik z serami, w którym zawsze dostawałam od handlującej kawałek ementalera. Pewnego dnia powiedziałam, że bym wolała sera tylżyckiego, czym najwyraźniej zdenerwowałam ekspedientkę, bo już nigdy mnie niczym nie poczęstowała.
Pamiętam, jak kiedyś wracałam znad morza z mamą i Zuzi, ulicą Podjazd. W narożnym budynku (dzisiaj Sushi) mieścił się sklepik z owocami, a przed nim były wystawione skrzynie. Mam szła przodem, a my zmęczone wlokłyśmy się za nią. Zuzi, która jak już wspominałam, była ode mnie znacznie bardziej cwana, powiedziała przechodząc koło tego sklepiku:
– Weźmy sobie po orzechu.
Jak powiedziała, tak zrobiłyśmy. Zuzi natychmiast go rozbiła i zjadła, a ja, już pod domem, pobiegłam z nim do mamy. Na jej pytanie o to, skąd go mam, odpowiedziałam zgodnie z prawdą. Mama natychmiast wróciła ze mną pod sklep, kazała mi wejść do środka, przeprosić właściciela i oddać orzecha. Zaproponowałam, że po prostu go odłożę. Mama jednak była nieugięta i kazała mi przeprosić, więc musiałam to zrobić. Nauczyło nie to, żeby nie kraść. W życiu ukradłam jeszcze tylko, w czasie wojny, dwa kartofle, dla mojej głodnej mamy. Upiekłam je w popiele w czasie, kiedy gospodarze poszli doić krowy. Nigdy niczego więcej sobie nie przywłaszczyłam. Nawet kalki z biura projektów nie wynosiłam…
W niedziele chodziło się też do Wielkiej Gwiazdy. Tam była knajpa, przed którą panowie rozkładali się kocem i grali w brydża.
Czasami organizowane były dalekie spacery z dziećmi do lasu. Mianowicie chodziło się do Oliwy, do Doliny Radości. Tam, w restauracji nad wodą, w której późnej znajdowało się leśnictwo, na tarasie jadało się obiad.
Kiedyś, na taki spacer poszłam z mamą znajomych dzieci. Nagle usłyszeliśmy:
– Cicho dzieci, milczcie, nic nie mówcie. Okazało, że niechcący przekroczyliśmy zieloną granicę i znaleźliśmy się w Polsce.
Później dostałam rower i zaczęłam jeździć z mamą aż do Jelitkowa. Wtedy główną trasą (aleją Zwycięstwa) można było bezpiecznie jeździć, bo samochodów nie było dużo. Zresztą była moda na wycieczki rowerowe i piesze. Wszędzie były altanki od deszczu, w których, w razie potrzeby, można było odpocząć.
Przy dzisiejszej ul. Moniuszki, pod naszym domem przy ul. Abrahama 4, stała ławka. Na niej chętnie siadała moja mama. Idąc na spacer w górę ul. Moniuszki, znajdywałam pod tą ławką jakiś kamyczek (wtedy chodniki były wysypywane żwirem) i dawałam go mamie. W czasie, kiedy ja biegałam, kamyczek rósł. To znaczy jak wracałam do mamy, to dostawałam większy kamyczek. To była taka nasza zabawa w rosnące kamyczki. Pewnego dnia się okazało, że kamyczki nie tylko rosły, ale też zmieniały kolory i wobec tego zaczęłam być podejrzliwa. Zorientowałam się, że to mama je podmienia, ale udawałam, że nic nie wiem, żeby nie psuć zabawy.
Kiedyś też na murku położyłam kamień, bo mi powiedziano, że to są kamienie osadowe, na których osadza się piasek. Czekałam, aż urośnie, ale nic takiego się nie wydarzyło. Tak wyglądał mój pierwszy eksperyment „naukowy”.
cdn…
Wysłuchała i spisała: Ewa Kowalska
Super
Czytałbym i czytał
więcej, więcej! Świetna inicjatywa!
🙂 W przygotowaniu wspomnienia czworga kolejnych bohaterów i oczywiście kontynuacja opowieści pani Anny:)