Tuż po urodzeniu mieszkałam z rodzicami przy ul. Abrahama 5, czego oczywiście nie pamiętam, ale kiedy przenieśliśmy się do domu vis-a-vis, moja świadomość była już większa – wspomnienia gdańszczanki – część druga.
Moi rodzice wynajęli mieszkanie przy ul. Abrahama 4. Mieszkanie było na drugim piętrze, dobrze pamiętam kuchnię, której okno wychodziło na ulicę prowadzącą do Opery Leśnej, bo to był narożny budynek. Była też sypialnia rodziców, łazienka, mój pokój, salon i jadalnia. Pamiętam, jak kiedyś z sufitu w tej jadalni leciała czarna woda, a moja mama z lękiem mnie stamtąd zabierała. To było przerażające przeżycie, taka czarna woda lecąca z sufitu, a przedziwny deszcz był efektem awarii kaloryferów u sąsiadów. Potem długo, wokół żyrandola była ciemna plama. W mieszkaniu był też gdzieś pokój służącej, ale ja tam nie zaglądałam i zupełnie go nie pamiętam.
Jak byłam mała to był w domu kot, którego kojarzę z… praniem. Tego dna na obiad był zawsze eintopf, czyli jedno danie – najczęściej bardzo smaczna zupa z wieprzowiny, brukwi, marchewki, kartofli i majeranku, a ja musiałam się sama sobą zajmować – siedziałam zazwyczaj na wysokim krzesełku i nasz kot mnie drapał, a ja krzyczałam „die katz, die katz …“. To było zanim ukończyłam cztery lata. Potem mieliśmy psa. Kiedy moi dziadkowie wyprowadzili się do Włoch, to przysłali nam Dempsi. To był angielski pies, bardzo wytworny foksterier ostrowłosy, bardzo rasowy i bardzo smutny. Jakiś czas żyliśmy z Dempsim, a potem został oddany do hodowli psów, gdzieś pomiędzy Sopotem, a Oliwą. Później wzięliśmy stamtąd szczeniaka, a ja zupelnie nie mogłam zrozumieć, że to był syn żony Dempsiego, a nie dziecko Dempsiego. Podobno Dempsi był bardzo szczęśliwy jak się stał reproduktorem. Już nie był smutnym psem, a myśmy mieli malutkiego foksteriera ostrowłosego, którego ja wybrałam, i który miał za długie nogi. Nazywał się Do.
Do przedszkola nie chodziłam. Mama mnie uczyła, przecież nie mogła pracować, bo tata miał poglądy rodem z XIX wieku – jego obowiązkiem było utrzymanie domu i rodziny. Mama dużo malowała, prowadziła gospodarstwo oraz chodziła ze mną na spacery – przede wszystkim do lasu, albo na plażę. Do lasu chodziłyśmy na prawo od przedłużenia ul. Abrahama, gdzie była czereśniowa aleja, przy której można było kupować owoce, dalej był akacjowy lasek i poniżej Łysej Polany bardziej płaska część, gdzie dzieci jeździły na nartach. Chodziłyśmy z mamą, psem i hamakiem do tego lasku akacjowego – to było przedpołudniowe zajęcie. Dzisiaj stoją w nim domki jednorodzinne (byłych?) pracowników Wojewódzkiej Rady Narodowej.
Na tej płaskiej części uczyłam się jeździć na nartach. Moja mama z ojcem jeździli wyżej. Kiedyś mama złamała nogę i z taką złamaną jeszcze doszła do domu. Potem leżała w szpitalu w Gdańsku, gdzie ją odwiedzałam. Szpital był w jednym z tych czerwonych budynków niedaleko dworca, mniej więcej tam, gdzie się Donald Tusk wychowywał. W tym czasie miałam około 4 lat.
Z Abrahama pamiętam jeszcze jak na Wielkanoc szukałam w salonie jajek. Mój ojciec zawsze miał spis co gdzie chował, żeby potem ktoś nie usiadł na czekoladzie i zawsze wiedział czy ja już wszystko znalazłam. Szukało się małych czekoladowych, czy cukierowych jajek i kurczaczków. Był to tutejszy, ewangelicko-niemiecki zwyczaj. Dzieci szukały ich w ogrodach i w domach. Mój ojciec, który uwiebiał czekoladę, zjadł kiedyś w nocy mojego czekoladowego kurczaka. Strasznie następnego dnia rozpaczałam, ale jak ojciec wrócił z biura to mi przyniósł wełnianego, ozdobionego czerwoną kokardą kurczaczka, który stał się ukochaną zabawką przez długie lata. Miał wielką zaletę – nie nadawał się do zjedzenia.
Naprzeciwko, na Abrahama 7, mieszkała Zuzi. Ona była starsza ode mnie, ale się razem bawiłyśmy. Potem jeszcze poznałam Lili i to były moje główne koleżanki, i co było do przewidzenia – żydowskie dzieci, ponieważ polskich prawie nie było. Głównie chyba wspólnie grzebałyśmy w piasku. Z polskich dzieciaków to bawiłam się ze Stefkiem N. Jego rodzice mieli w Sopocie dużą, zielono-białą willę, nieco dalej – przy Żeromskiego. Potem się wyprowadzili.
W sąsiednim domu mieszkali dwaj chłopcy, których ojciec był architektem i wyrzeźbił im konia z drewna na biegunach. Szalenie mi to zaimponowało. Wtedy już wiedziałam, że nie mogę być architektem, ponieważ nigdy nie potrafiłabym zrobić takiego konia na biegunach [pani Anna w czasie zawodowej aktywności była znanym w Gdańsku architektem – przyp. E.K]. Potem stosunki zostały zerwane z nimi, ponieważ oni sympatyzowali z hitlerowcami. Czy to z inicjatywy ich, czy moich rodziców, tego nie wiem, ale wiem, że się przestałam bawić z tymi chłopcmi. Nie mam pojęcia co się z nimi później stało.
Pamiętam jeszcze z Abrahama, że w swoje czwarte urodziny zostałam ubrana w różową, jedwabną sukienkę, którą ktoś nam przysłał, nie wiem czy z Warszawy czy z Berlina. W każdym razie normalnie mnie nie ubierano w jedwabne, różowe sukienki. Niestety, wpadłam w tym cudeńku do muszli klozetowej… Później nigdy więcej nie miałam na sobie jedwabnej, różowej sukienki.
Z ul. Abrahama przenieśliśmy się na dzisiejszą ul. Armii Krajowej, a ja pamiętam coraz więcej… cdn.
Wspomnienia gdańszczanki cz. I
Wspomnienia gdańszczanki cz. III
Wysłuchała i spisała: Ewa Kowalska
Niesamowity jest ten kawałek Sopotu. Całe lata chodziłem tam na spacery marząc, że te piękne domy zostaną kiedyś odremontowane, no i się doczekałem;-)
Spacerowałam z dzieckiem tymi uliczkami w latach 1982-85 i tak samo jak Ty Tomku myślałam. Sporo tam jest jeszcze do zrobienia, ale serce rośnie, jak się patrzy na odremontowane wille;)
Tempo remontów kamienic w Sopocie przebiega dużo szybciej niż w naszym Gdańsku ale też i dochód na łebka 2 razy większy… ehhhh… marzyłoby się