By napisać powieść, wystarczy niekiedy jedno inspirujące zdanie. Tak było z Pawłem Huelle, który wzmiankę w Mannowskiej „Czarodziejskiej Górze” o studiach Hansa Castorpa w Królewskiej Wyższej Szkole Technicznej w Gdańsku, rozwinął w osobną historię. Jego opowieść, choć frapująca, oparta jest jednak na fikcji. Znacznie bardziej interesujące wydają się autentyczne, acz niedopowiedziane, historie rodzinne

Na tyłach domu Puskarczyków mieścił się znany w całej okolicy sklep spożywczy /Fot. Marek Adamkowicz

Ci, o których myślę, nazywają się Puskarczyk i występują w książkach Stefana Chwina. W „Hanemannie” wspomina się, że mieli sklep „na rogu Derdowskiego”, w którym można było kupić drożdże, jaja, śmietanę i inne składniki potrzebne do pieczenia ciasta. W „Krótkiej historii pewnego żartu” Puskarczykowie mieszkają na drugim końcu Oliwy, przy Czerwonym Dworze. Gdy w okolicy brakuje wody, to przy żeliwnej pompie na ich podwórku zbierają się ludzie z tej ulicy, a także sąsiednich – Poznańskiej i Mściwoja.

W tych krótkich opisach jest ziarnko prawdy. Więcej tu jednak klimatu stworzonego na potrzeby książki. Jak zatem było naprawdę?

– Dziadkowie zamieszkali w Oliwie przy Czerwonym Dworze chyba jeszcze w 1945 roku – opowiada Danuta Podczarska, wnuczka Puskarczyków. – Mieli okazję poznać poprzednich właścicieli, Niemców, którzy szykowali się do wyjazdu za Odrę. Dziadek znał niemiecki, więc rozmawiał z nimi bez problemu. Dobrze też rozumiał, co przeżywają zostawiając swój dom. Sześć lat wcześniej hitlerowcy wysiedlili z Gdyni całą jego rodzinę.

Józefa i Jan Puskarczykowie na krótko przed śmiercią pana Jana / Fot. archiwum Danuty Podczarskiej

Nad morze Józefa i Jan Puskarczykowie sprowadzili się w latach 20. Jak tysiące im podobnych chcieli wziąć sprawy w swoje ręce, rozkręcić interes. Byli energiczni, wiedzieli czego chcą. Zaczynali od zera, ale szybko się odnaleźli w nowym środowisku.

Jan pochodził z Galicji. Urodził się pod koniec XIX w. w miejscowości Wólka pod Ulanowem. Według rodzinnej tradycji, młodość spędził w Wiedniu, a w czasie pierwszej wojny światowej walczył w II brygadzie legionów. Miłość do panny Józefy z Kurzykowskich musiała być nagła i gorąca. Ślub wzięli po zaledwie trzech miesiącach znajomości. Wkrótce przyszły na świat ich córki. W 1924 roku Janina zwana Jasią, cztery lata później Alina. Rodzinie powodziło się coraz lepiej. Mieli sklep w okolicach ul. Abrahama, a latem handlowali też w Jastarni. Śladem po tamtych czasach jest zapis w gdyńskiej księdze adresowej: „Jan Puskarczyk, kupiec, pl. Górnośląski 23”. Wszystko skończyło się, gdy wybuchła wojna. Pomimo czterdziestki na karku, Jan został zmobilizowany i walczył na Oksywiu. Przeżył, ale został inwalidą.

– Wybuch pocisku, czy też bomby, zerwał dziadkowi siatkówkę oka – mówi pani Danuta. – Od śmierci wyratowali go koledzy. Odkopali go spod ziemi, gdy leżał w jakimś leju.

Oksywie padło 19 września. Jan trafił do stalagu pod Malborkiem. Zwolniono go ze względu na kalectwo. Do Gdyni nie miał już po co wracać. Żonę, dzieci i teściową Niemcy wysiedlili. Przystań na czas okupacji znaleźli w Odolionie pod Ciechocinkiem.

– To były rodzinne strony mojej prababci – dopowiada Danuta Podczarska. – Babcia natomiast urodziła się w 1901 roku w Bydgoszczy, ale od czasu zamążpójścia związana była z Wybrzeżem.

Puskarczykowie szczęśliwie przeżyli wojnę, m.in. dzięki pomocy miejscowych Niemców. Pierwsze dni po wyzwoleniu nie były jednak radosne. Przeżyli szok, gdy okazało się, że ci, którzy ich ratowali są mordowani przez rozmaitych mniej lub bardziej samozwańczych milicjantów. Tak działo się m.in. w Nieszawie i okolicznych miejscowościach. Rodzina wróciła na Pomorze, ale zamieszkała już w Oliwie.

W owym czasie ulica Czerwony Dwór była końcem miasta. Dalej rozciągały się pola i lotnisko na Zaspie. Osią tutejszego mikroświata była brukowana ulica, przy której wznosiło niewielkie, zatopione w zieleni domki. Pomimo upływu lat, ten zakątek Gdańska zmienił się niewiele. Bez problemu można sobie wyobrazić, jak się tu żyło w latach 50. czy 60., gdy Puskarczykowie prowadzili swoją firmę.

– Przez pewien czas ich sklep był jedynym w okolicy – podkreśla pani Danuta. – A już na pewno jedynym prywatnym. Ludzie przychodzili do nas po mleko, śmietanę, warzywa i owoce…

Klientów nie brakowało, bo towar był lepszy niż w placówkach państwowych. Dowozili go gospodarze z tak odległych stron, jak Olszynka czy Chwaszczyno. Część asortymentu pani Józefa kupowała na Hali Targowej w Gdyni.

– Jako że dziadek był ociemniały, ciężar pilnowania wszystkiego spoczywał na babci. – mówi wnuczka Puskarczyków. – Prowadziła sklep, który znajdował się w podwórzu, i zajmowała się domem. Z biegiem czasu przybywało w nim mieszkańców, więc roboty było co nie miara. Do tego jeszcze dochodzili lokatorzy mieszkający w drewnianym baraczku za sklepem.

Mimo upływu czasu Czerwony Dwór niewiele się zmienił / Fot. Marek Adamkowicz

Jak wspomina pani Danuta, a potwierdzają sąsiedzi, na Czerwonym Dworze pod numerem trzecim nietuzinkowych postaci było bez liku. Miejscowi Danzigerzy żyli obok ludzi z Kresów, Galicji i Kongresówki. Różnice doświadczeń przedwojennych i wojennych objawiały się z całą mocą przy wódce. Trudno zresztą, żeby było inaczej, kiedy dawni żołnierze Wehrmachtu pili z byłymi partyzantami. Takie imprezy musiały niezawodnie zakończyć się draką.

Kres rodzinnej firmie położył czas. Przypadłości wieku coraz bardziej dawał się we znaki pani Puskarczykowej, a dzieci i wnuków handel nie pociągał. Wybrały w życiu inną drogę. Nie bez znaczenia było również to, że Czerwony Dwór przestał być końcem miasta. Tam, gdzie dotąd rozciągały się pola, wybudowano bloki i falowce, a port lotniczy przeniesiono do Rębiechowa. Na pobliskim Małym Przymorzu powiało socjalistyczną nowoczesnością. Jej symbolem były społemowskie delikatesy przy skrzyżowaniu z ulicą Gospody.

Groby Puskarczyków i ich najbliższych na cmentarzu w Oliwie / Fot. Marek Adamkowicz

Świat przedwojennego kupiectwa przeminął nieodwołalnie wraz ze śmiercią Puskarczyków. Pierwszy odszedł pan Jan. Schorowany, przykuty do łóżka, zmarł w 1976 roku. Cztery lata później dołączyła do niego pani Józefa. Małżonkowie zostali pochowani na cmentarzu w Oliwie. Obok nich spoczywają dzieci i krewni – w sumie cztery sąsiadujące ze sobą groby. Do dziś żyją jednak ludzie, którzy pamiętają smak świeżej wiejskiej śmietany i bakalii ze sklepu przy Czerwonym Dworze. Kto tego nie próbował, nich chociaż sięgnie po „Hanemanna” i „Krótką historię pewnego żartu”.

Autor: Marek Adamkowicz