Andrzej Michalczyk – działacz turystyczny, Honorowy Członek PTTK, współtwórca turystyki kajakowej w województwie pomorskim (dawniej gdańskim), długoletni Przewodniczący Komisji Turystyki Kajakowej Ziemi Gdańskiej. Latem 2011 r. byłam gościem w jego domu….

Andrzej Michalczyk

Andrzej Michalczyk: Z tym kajakiem chcę być pochowany

Pan Andrzej był cudownym gawędziarzem, spędziłam z nim długie godziny. Miał bardzo dużo do powiedzenia, toteż planowaliśmy cały cykl artykułów z jego wspomnieniami. Niestety, nagle zachorował, stracił pamięć, a ja straciłam z Nim kontakt. Dzisiaj się dowiedziałam, że 30 września 2013 r. odszedł. Natychmiast sięgnęłam do naszej rozmowy:

W 1948 roku pożegnałem Śląsk i przyjechałem do Gdyni na studia w Szkole Morskiej, na Wydziale Mechanicznym. Zanim się jednak do niej dostałem, przeszedłem prawdziwą gehennę, bo wcześniej byłem w Łebie na dwutygodniowym kursie pracy morskiej. Dzień w dzień pływaliśmy po pięć godzin, bez względu na pogodę, na czternastowiosłowych karkasach. Każde wiosło miało sześć metrów długości, było dębowe, a więc bardzo ciężkie. Przyjechało na ten kurs około 450 amatorów pływania po morzach i oceanach świata. Ja byłem drobnej raczej budowy toteż jak zobaczyłem na pierwszej zbiórce wielką gromadę dobrze zbudowanych, silnych “chłopów”, to zacząłem się zastanawiać – co ja tutaj robię, czego szukam?

Pierwsze dni to wiosłowanie z ukrywanymi przed sternikiem łzami w oczach – od nadludzkiego zdawało się wysiłku. Abyśmy się nie nudzili, to popołudniami, do późnych nieraz godzin wieczornych, wykonywaliśmy różne prace. A to w fabryce konserw, a to przy nadziewaniu na haczyki setek rosówek. Późnym wieczorem wypływaliśmy łodzią rybacką na jezioro Łebsko i stawialiśmy tzw. sznury węgorzowe, a już o 5 rano płynęliśmy je wyciągać. Nawiasem mówiąc nigdy wcześniej ani później nie widziałem takiej ilości ogromnych węgorzy na raz.

Pomysłowość kierownictwa kursu w uprzykrzaniu nam życia była imponująca, nic też dziwnego, że podczas każdego wieczornego apelu po 30 – 40 kursantów rezygnowało z dalszego uczestnictwa w kursie i wiało do domów.

Na dalsze doświadczenia i poznawania ewentualnej pracy na morzu, do Gdyni pojechało nas już tylko dwudziestu dwóch. Kurs ukończyło dwunastu chłopaków, w tej liczbie i moja skromna osoba, a do Państwowej Szkoły Morskiej – po zdaniu konkursowych egzaminów, dostało się dwóch kolegów – Kazik Gułajski i Rysiek Mróz, obaj z Kwidzyna.

Jakież było moje ogromne rozczarowanie, kiedy po zwycięskim przebrnięciu przez komisję lekarską i pokonaniu wysokiej bariery konkursowych egzaminów – nie znalazłem się wśród przyjętych do PSM w roku 1948.

Państwowa Szkoła Morska, czyli spełnione marzenie

Miałem jednak za sobą wspomniany kurs pracy morskiej i mogłem startować ponownie do “walki” o przyjęcie do wymarzonej “budy”. Marzenia spełniły się w 1949 roku, kiedy to po pozytywnym zdaniu konkursowych egzaminów, wśród dziewięćdziesięciu nowych uczniów przyjętych na Wydział Mechaniczny w Państwowej Szkole Morskiej, wyczytano też moje nazwisko.

Mieliśmy masę przedmiotów technicznych, wykładanych przez wysokiej klasy specjalistów i profesorów. Wymienię choćby inż. Kisielewskiego – wykładowcę kotłów okrętowych i mechanizmów pomocniczych, prof. Garnuszewskiego juniora – wykładowcę teorii i budowy okrętów, prof. Strzeleckiego od matematyki. Na wszystkie można było być ewentualnie przyjść nieprzygotowanym, ale nigdy nie na wykłady Lecha Orszuloka, nauczyciela języka angielskiego, który studiował w Oxfordzie. Jego zajęcia były bardzo interesujące i ciekawie prowadzone. Nadto był wysportowany, uczył nas – po wykładach oczywiście-pływania i gry w piłkę wodną. Cieszył się naszym szacunkiem i poważaniem. Jeśli komuś się zdarzyło przyjść na zajęcia nieprzygotowanym, mówił:

– Nie będę panu dzisiaj stawiał żadnego stopnia, postawie tylko czerwoną kropkę, że pan był nieprzygotowany, natomiast sobie postawię dwóję, bo nie zdołałem pana odpowiednio nauczyć.

Takie jego podejście naprawdę nas mobilizowało. To on mnie zachęcił i nauczył początków języka angielskiego.

W 1949 roku przez tydzień wożono całą szkołę do odgruzowywania Gdańska. Mój rocznik pracował pomiędzy kościołem św. Brygidy, a ul. Stolarską, tam, gdzie dzisiaj ładnie rosną sobie drzewa. Inni koledzy sprzątali tereny stoczni. Wyglądało to tak, że rano mieliśmy zajęcia, potem obiad, a po godz. 14 jechaliśmy pociągiem do Gdańska i pracowalismy do godz. 19. Przez trzy dni sprzątaliśmy teren Stoczni Północnej. Z dnia na dzień coraz bardziej zapoznawałem się z ogromem zniszczeń i razem z kolegami uczestniczyłem w odgruzowywaniu miasta.

Po zakończeniu nauki, jako “karzeł reakcji” (byłem AK-owcem), nie dostałem prawa pływania, w związku z czym miałem ogromne problemy, związane z trudną sytuacją materialną. O powrocie do Opola, na utrzymanie mamy, nie mogło być mowy.

Nigdzie nie mogłem dostać pracy. Wszędzie, gdzie próbowałem się zaczepić, wypytywali mnie, dlaczego nie pływam, skoro jestem absolwentem Szkoły Morskiej. Postanowiłem przyjąć jakąkolwiek pracę…

W Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, do którego poprowadził mnie los, kadrowa zadała mi mnóstwo pytań i na koniec zapytała, czy chcę chcę pracować jako kalkulator.
– Boże, co to jest – pomyślałem i oczywiście, z pracę przyjąłem z radością.
Pojawiłem się jako ten kalkulator w Sopocie, gdzie mieściły się warsztaty (dzisiaj Biedronka) i natychmiast opowiedziałem kierownikowi całą prawdę o sobie, również to, że nie mam pojęcia, na czym ma polegać moja praca. Kierownik przejął się moim losem i obiecał, że nie da mi zginąć. Robotnicy przychodzili do mnie, dawali mi jakiś rysunek i mówili: – Panie kalkulator, skalkuluj mi, ile za to pieniędzy dostanę.

Nie było żadnych norm, więc kierownik mnie wszystkiego nauczył. Kiedyś przyszedł sekretarz partii tych warsztatów, pan Serwik. To był tokarz z dyplomem przedwojennej szkoły tokarskiej w Warszawie. Robota paliła mu się w rękach. Dał mi rysunek, na którym był trzpień do pokręcania zaworów. Trzeba było wszystko obrobić, gwint przeborować, a mnie się ciemno przed oczami zrobiło. Jak mi to zostawił, to tylko powiedział: – Pospiesz się pan, bo forsa.
Tą samą metodą co z kierownikiem, poszedłem do niego i powiedziałem: – Panie Serwik, ja w ogóle nie wiem co to jest kalkulacja.
On też był życzliwy. Wytłumaczył mi, jakie roboty ile mniej więcej czasu pochłaniają.

Pracowałem tam rok i to był najpiękniejszy życiowy uniwersytet jaki przeszedłem. Był to intensywny rok, ale robota nie dla mnie. Szukałem dalej.

cdn…

W lipcu 2011 r. pan Andrzej Michalczyk mówił o sobie:

Andrzej Michalczyk i jego pamiątkiJestem pisarzem i publicystą. Pisałem do wielu czasopism, przez dwadzieścia kilka lat byłem stałym korespondentem “Poznaj swój kraj”, wydałem książkę “Opowiadania kajakowe i wędkarskie” i napisałem historię kajakarstwa na wybrzeżu lata 1947-1957. Dwa lata temu na Walnym Zebraniu Stowarzyszenia Autorów Polskich, którego jestem członkiem, przyznano mi tytuł honorowego członka tego stowarzyszenia. Tego samego roku we wrześniu na Walnym Zjeździe Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego, w bardzo uroczystych okolicznościach, otrzymałem tytuł honorowego członka PTTK. Takich członków honorowych jest tylko 132. Mimo podeszłego wieku dalej działam. Jestem honorowym przewodniczącym Komisji Historii i Tradycji Pomorskiego Porozumienia Oddziałów PTTK. Nie czuję się tak, jakbym za darmo dostał te tytuły, bo zawsze je mogę udokumentować choćby tą słomianką na ścianie.

Dzisiaj przeczytałam na stronie PTTK

Z ogromnym żalem żegnamy naszego Przyjaciela i Kolegę ś. p. Andrzeja Michalczyka – Członka Honorowego PTTK, Członka Polskiego Towarzystwa Turystyczno-Krajoznawczego od 1955 roku, działacza społecznego Ziemi Gdańskiej, wybitną postać turystyki kajakowej w Polsce. Żegnamy działacza Oddziału Regionalnego PTTK w Gdańsku; członka byłego Zarządu Wojewódzkiego PTTK w Gdańsku (1977-1991), członka i wiceprzewodniczącego Komisji Turystyki Kajakowej Zarządu Głównego PTTK (1972-1985 i 1993-1997), przewodniczącego Komisji Historii i Tradycji Pomorskiego Porozumienia Oddziałów PTTK w Gdańsku (2006-2013), przodownika turystyki kajakowej I stopnia, instruktora turystyki kajakowej Polskiego Związku Kajakowego. Żegnamy pomysłodawcę i organizatora wielu imprez kajakowych, wieloletniego komandora Ogólnopolskiego Spływu Kajakowego o randze międzynarodowej – „Złote Liście”; wykładowcę i egzaminatora na kursach i wędrownych obozach szkoleniowych dla przodowników turystyki kajakowej; autora wielu wystaw fotografii krajoznawczej, autora monografii „Dzieje Turystycznego Kajakarstwa Ziemi Gdańskiej w latach 1947-1997”, licznych publikacji na łamach czasopism poświęconych turystyce kajakowej; organizatora wystaw i odczytów poświęconych dziejom kajaka oraz kajakarstwa turystycznego i wyczynowego. Żegnamy Człowieka ogromnej życzliwości dla ludzi, który przez całe życie dobrze służył sprawom polskiej turystyki i krajoznawstwa oraz sprawom rozwoju macierzystego Oddziału i całego Towarzystwa.

Panie Andrzeju – cudnie się z Panem rozmawiało….