New Model Army w klubie B90, czyli jak po trzydziestu latach na scenie wciąż grać świetne koncerty.

Armia

Armia / Fot. Krzysztof Sado Sadowski

„Dinozaury rocka” to określenie mocno naznaczone negatywnym wydźwiękiem. Nic w tym dziwnego, jeśli stale powiększa się liczba zespołów rockowych egzystujących wyłącznie dla pieniędzy nieprzerwanie przez dziesiątki lat, wydając coraz to słabsze płyty, albo powracających do koncertowania nagle po latach niebytu. Jeśli większość grupy stanowią jej oryginalni członkowie i założyciele, to jeszcze wszystko można zrzucić na czystą chęć grania, połączoną z naturalnym wypaleniem twórczym, lecz kiedy skład to w dziewięćdziesięciu procentach zupełnie nowi i zieloni muzycy, próbując nieudolnie zastąpić wielkie postaci, wtedy trudno mówić o niczym innym, niż próbie wykorzystania znanej marki i ludzkiego sentymentu. Idąc na koncert New Model Army miałem spore obawy, że ta sama przypadłość mogła dotknąć Anglików.

Zanim jednak mogłem się o tym przekonać, na scenie w roli suportu wystąpiła Armia. Ten zespół nigdy nie był moją bajką, jak zresztą zdecydowana większość kapel o rodowodzie rockowo-punkowym, które narodziły się w latach osiemdziesiątych w Polsce. Z jednej strony nie mogłem odmówić im mocnego i pełnego brzmienia, na który duży wpływ ma waltornia Jakuba Bartoszewskiego, z drugiej zaś, trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że praktycznie każdy numer jest oparty na podobnym schemacie. Wokalista i lider Tomasz Budzyński, jedyny stały członek zespołu, nadal posiada charyzmę i z pewnością daleko mu np. do Kazika Staszewskiego. Reszta muzyków bardzo rzetelnie wykonuje swoje zadania, dlatego też rozumiem entuzjazm publiczność, mimo, że jak już napisałem, twórczość Armii kompletnie do mnie nie trafia.

New Model Army jest w pewnym sensie bardzo podobne do Armii, i wcale nie chodzi mi tu o nazwę. Wokalista Justin Sullivan, tak samo jak Budzyński, jest jedynym stałym członkiem swojego zespołu, co równocześnie oznacza, że kieruje nim niepodzielnie. Nie ukrywam, że mam spory dystans do kapel, przez które przewijają się dziesiątki muzyków, wymienianych przez lidera jak rękawiczki. Na szczęście, nie było tego widać w niedzielę w B90, chociaż dystans Sullivana do reszty członków był wyczuwalny. Najważniejsze, że piosenki Wyspiarzy brzmiały znakomicie, i zespół nie sprawiał wrażenia jednoosobowego projektu. W set-liście znalazło się dużo najnowszej, tegorocznej płyty „Between Dog and Wolf”, ale oczywiście nie zabrakło starszych, bardziej uznanych piosenek. Przez moment zrobiło się nawet sentymentalnie, bowiem Sullivan wspominał swoją pierwszą wizytę w Polsce i czasy Solidarności, a na scenie na chwilę pojawił się Budzyński.

Niedzielny koncert udowodnił, że trzydzieści lat istnienia New Model Army przekuło się przede wszystkim na świetne piosenki, a Justin Sullivan, mimo upływającego czasu, nadal jest w znakomitej formie. Oby wszystkie kapele się tak godnie starzały.

Relacje z koncertów w Trójmieście

Tekst: Krzysztof Kowalczyk