Garść osobistych refleksji na temat Heineken Open’er Festival, czyli największego festiwalu muzycznego w Polsce.

fot. Krzysztof Kowalczyk

fot. Krzysztof Kowalczyk

W tym roku już po raz ósmy gościłem na Open’erze. Trudno mi ukrywać, że wraz z każdą kolejną wizytą na Babich Dołach, coraz bardziej czuję, że nie jest to impreza skierowana do mnie. Od kilku lat w festiwalach muzycznych szukam przede wszystkim odwagi w dobieraniu skrajnie różnych artystów, stanowiących wyzwanie dla słuchacza. Zależy mi na obserwowaniu świeżych zjawisk oraz na atmosferze, która pozwoli przede wszystkim skupić się na samej muzyce oraz interdyscyplinarnych projektach. Doskonale zdaję sobie sprawę, że Open’er to festiwal tworzony pod masową publikę, dlatego też nie wymagam od niego zbyt wiele. Poniższy tekst potraktujcie proszę raczej jako garść osobistych refleksji, aniżeli pieczołowitą relację.

Na tegorocznej edycji postawiono przede wszystkim na dobrze znane koncertowe marki. Głośnych i ważnych debiutantów była na dobrą sprawę tylko dwójka: Alt-J oraz Disclosure. Patrząc na program, trzeba było się nastawić na sentymentalną podróż lub ewentualnie powtórkę z rozrywki, bowiem część artystów w tym roku wystąpiła w Gdyni już po raz drugi.

Zacznijmy może od tych, którzy swoje największe triumfy święcili w latach dziewięćdziesiątych. Bardzo obawiałem się formy Blur, bowiem nagrania z ich obecnej trasy nie przedstawiały Brytyjczyków w najlepszym świetle. Jednakże kiedy Albarn wraz z kolegami pojawili się na scenie, widać było, że są pod dużym wrażeniem swojej pierwszej wizyty w naszym kraju. Od początku postawili na same przeboje, a zakończenie słynnym „Song 2” było strzałem w dziesiątkę. O ile britpopowe melodie po latach bronią się rewelacyjnie, o tyle muzyka Skunk Anansie wydaje się brzmieć niezwykle przestarzale. Mimo, że wokalistka Skin tryskała energią i humorem, z trudem przyszło mi słuchać tego pseudo ciężkiego brzmienia. Z kolei Nick Cave and The Bad Seeds potwierdzili swoją klasę, tworząc show pełne dramaturgii i wzruszeń. Cave wił się pomiędzy zespołem a publicznością, urzekając swoją charyzmą, a Warren Ellis szalał z gitarą oraz skrzypcami – wszystko było na swoim miejscu.

fot. Krzysztof Kowalczyk

fot. Krzysztof Kowalczyk

Jeśli chodzi o kapele, które nabrały rozpędu w zeszłej dekadzie, to zdecydowana większość z nich już miała okazję na Open’erze wystąpić. Kings of Leon nie powtórzyło swojego sukcesu sprzed czterech lat, głównie ze względu na słabe nagłośnienie, za to Arctic Monkeys zmieniło się nie do poznania. Alex Turner stał się rasowym frontmanem, a zespół zagrał ze znacznie większym pazurem. The National bardzo dobrze sprawdziło się w roli grupy zamykającej w piątek scenę główną, chociaż zaprezentowali się poniżej swoich możliwości,  a Devendra Banhart sprawił niespodziankę, dając świetny występ dla szczelnie wypełnionego Tent Stage. Ten Amerykanin z Wenezuelskimi korzeniami, utrzymywał świetny kontakt z publiką, co chwilę flirtując z jej damską częścią.

Jednakże w temacie muzyki gitarowej bezkonkurencyjni okazali się Queens of the Stone Age. Nie wiadomo, kto był bardziej nakręcony na ten koncert: sam zespół, czy czekająca na niego publika. Świetna atmosfera to jedno, ale równie ważna była świetnie dobrana set lista, która rozpoczęła się od trzęsienia ziemi – „Feel Good Hit of the Summer”  i „No One Knows” – a potem napięcie tylko rosło. To była przede wszystkim świetna zabawa, a lider QOTSA, Josh Homme, doskonale wiedział, jak ją wszystkim zapewnić.

Kompletnie oddzielnym zjawiskiem był koncert Jonny’ego Greenwooda oraz Steve’a Reicha i Ensemble Modern. Kompozycje Reicha, najpierw „Electric Counterpoint” wykonywane przez gitarzystę Radiohead, a następnie „Music for 18 Musicians” zagrane przez Ensemble Modern, zabrzmiały niezwykle świeżo i były wręcz kuloodporne na festiwalowy gwar czy dźwięki dochodzące z innych scen. Muzyka amerykańskiego minimalisty jest osobnym bytem, zadziwia swoją złożonością i jednocześnie szlachetną prostotą, która stanowi jej fundamenty.

Chyba jeszcze nigdy na Openerze nie było tak dobrze pod względem logistycznym. Obsługa oraz ochrona działały bardzo szybko, a dotarcie na miejsce imprezy i wydostanie się z niego zajmowało znacznie mniej czasu, niż zazwyczaj. Za to tradycyjnie mocno szwankowało nagłośnienie, które był mało selektywne i brakowało mu balansu pomiędzy niskimi a wysokimi dźwiękami. Chyba jedynym naprawdę dobrze nagłośnionym koncertem, jaki słyszałem, było The National.

Jestem daleki od stwierdzenia, że organizatorzy Heineken Open’er Festival mają jakąś konkretną wizję tego wydarzenia. Festiwal ten posiada wszelkie dobre i złe cechy imprez masowych. Z jednej strony zawsze w jego programie znajdzie się kilka nazw, które z dużą chęcią zobaczę, z drugiej zaś jest on kierowany do bardzo szerokiego grona osób, a to pozbawia go konkretnego charakteru. Coś za coś.

Autor: Krzysztof Kowalczyk

 

Relacje z koncertów w Trójmieście