Garść osobistych refleksji na temat Heineken Open’er Festival, czyli największego festiwalu muzycznego w Polsce.
W tym roku już po raz ósmy gościłem na Open’erze. Trudno mi ukrywać, że wraz z każdą kolejną wizytą na Babich Dołach, coraz bardziej czuję, że nie jest to impreza skierowana do mnie. Od kilku lat w festiwalach muzycznych szukam przede wszystkim odwagi w dobieraniu skrajnie różnych artystów, stanowiących wyzwanie dla słuchacza. Zależy mi na obserwowaniu świeżych zjawisk oraz na atmosferze, która pozwoli przede wszystkim skupić się na samej muzyce oraz interdyscyplinarnych projektach. Doskonale zdaję sobie sprawę, że Open’er to festiwal tworzony pod masową publikę, dlatego też nie wymagam od niego zbyt wiele. Poniższy tekst potraktujcie proszę raczej jako garść osobistych refleksji, aniżeli pieczołowitą relację.
Na tegorocznej edycji postawiono przede wszystkim na dobrze znane koncertowe marki. Głośnych i ważnych debiutantów była na dobrą sprawę tylko dwójka: Alt-J oraz Disclosure. Patrząc na program, trzeba było się nastawić na sentymentalną podróż lub ewentualnie powtórkę z rozrywki, bowiem część artystów w tym roku wystąpiła w Gdyni już po raz drugi.
Zacznijmy może od tych, którzy swoje największe triumfy święcili w latach dziewięćdziesiątych. Bardzo obawiałem się formy Blur, bowiem nagrania z ich obecnej trasy nie przedstawiały Brytyjczyków w najlepszym świetle. Jednakże kiedy Albarn wraz z kolegami pojawili się na scenie, widać było, że są pod dużym wrażeniem swojej pierwszej wizyty w naszym kraju. Od początku postawili na same przeboje, a zakończenie słynnym „Song 2” było strzałem w dziesiątkę. O ile britpopowe melodie po latach bronią się rewelacyjnie, o tyle muzyka Skunk Anansie wydaje się brzmieć niezwykle przestarzale. Mimo, że wokalistka Skin tryskała energią i humorem, z trudem przyszło mi słuchać tego pseudo ciężkiego brzmienia. Z kolei Nick Cave and The Bad Seeds potwierdzili swoją klasę, tworząc show pełne dramaturgii i wzruszeń. Cave wił się pomiędzy zespołem a publicznością, urzekając swoją charyzmą, a Warren Ellis szalał z gitarą oraz skrzypcami – wszystko było na swoim miejscu.
Jeśli chodzi o kapele, które nabrały rozpędu w zeszłej dekadzie, to zdecydowana większość z nich już miała okazję na Open’erze wystąpić. Kings of Leon nie powtórzyło swojego sukcesu sprzed czterech lat, głównie ze względu na słabe nagłośnienie, za to Arctic Monkeys zmieniło się nie do poznania. Alex Turner stał się rasowym frontmanem, a zespół zagrał ze znacznie większym pazurem. The National bardzo dobrze sprawdziło się w roli grupy zamykającej w piątek scenę główną, chociaż zaprezentowali się poniżej swoich możliwości, a Devendra Banhart sprawił niespodziankę, dając świetny występ dla szczelnie wypełnionego Tent Stage. Ten Amerykanin z Wenezuelskimi korzeniami, utrzymywał świetny kontakt z publiką, co chwilę flirtując z jej damską częścią.
Jednakże w temacie muzyki gitarowej bezkonkurencyjni okazali się Queens of the Stone Age. Nie wiadomo, kto był bardziej nakręcony na ten koncert: sam zespół, czy czekająca na niego publika. Świetna atmosfera to jedno, ale równie ważna była świetnie dobrana set lista, która rozpoczęła się od trzęsienia ziemi – „Feel Good Hit of the Summer” i „No One Knows” – a potem napięcie tylko rosło. To była przede wszystkim świetna zabawa, a lider QOTSA, Josh Homme, doskonale wiedział, jak ją wszystkim zapewnić.
Kompletnie oddzielnym zjawiskiem był koncert Jonny’ego Greenwooda oraz Steve’a Reicha i Ensemble Modern. Kompozycje Reicha, najpierw „Electric Counterpoint” wykonywane przez gitarzystę Radiohead, a następnie „Music for 18 Musicians” zagrane przez Ensemble Modern, zabrzmiały niezwykle świeżo i były wręcz kuloodporne na festiwalowy gwar czy dźwięki dochodzące z innych scen. Muzyka amerykańskiego minimalisty jest osobnym bytem, zadziwia swoją złożonością i jednocześnie szlachetną prostotą, która stanowi jej fundamenty.
Chyba jeszcze nigdy na Openerze nie było tak dobrze pod względem logistycznym. Obsługa oraz ochrona działały bardzo szybko, a dotarcie na miejsce imprezy i wydostanie się z niego zajmowało znacznie mniej czasu, niż zazwyczaj. Za to tradycyjnie mocno szwankowało nagłośnienie, które był mało selektywne i brakowało mu balansu pomiędzy niskimi a wysokimi dźwiękami. Chyba jedynym naprawdę dobrze nagłośnionym koncertem, jaki słyszałem, było The National.
Jestem daleki od stwierdzenia, że organizatorzy Heineken Open’er Festival mają jakąś konkretną wizję tego wydarzenia. Festiwal ten posiada wszelkie dobre i złe cechy imprez masowych. Z jednej strony zawsze w jego programie znajdzie się kilka nazw, które z dużą chęcią zobaczę, z drugiej zaś jest on kierowany do bardzo szerokiego grona osób, a to pozbawia go konkretnego charakteru. Coś za coś.
Autor: Krzysztof Kowalczyk
Relacje z koncertów w Trójmieście
Refleksje Krzysztofa Kowalczyka z tegorocznego Openera celne i świetnie napisane. Ale że nie ze wszystkim się zgadzam i przede wszystkim brakuje mi w tej relacji opisu występów kilku wykonawców, pozwalam sobie zamieścic moją relację. Z góry przepraszam za zbytnią obszernośc tego materiału. Mam wszakże nadzieję że rzuci ona trochę więcej światła na tegorocznego Openera, ba, może będzie zaczynem do bardziej ożywionej debaty na tematy muzyczne.
Dzień pierwszy, środa 3 lipca.
W środę dotarłem na festiwal biegiem prosto z roboty (w urzędniczej kufajce i z teczką :-). Znalazłem moich wspólfestiwalowiczów (20 letni synuś i dwójka jego przyjaciół) przy scenie namiotowej, w której prezentowała się wschodząca gwiazda polskiej sceny rockowej (folkowej?) Dawid Podsiadło. Ten skromniutki, introwertyczny,antygwiazdorski 19 latek, rok temu jak wiadomo nieoczekiwanie wygrał
telewizyjny program muzyczny X Factor, co daje pewne nadzieje na poprawę masowego gustu muzycznego. Dawid jest uzdolniony, bardzo wrażliwy,idealnie wpisujący się w trend nowego alternatywnego folku. Ja
Podsiadłę widziałem już rok temu w Jarocinie, gdzie prezentował swoje bardziej rockowe oblicze. Dawid wydał w maju tego roku bardzo obiecujący debiutancki album Comfort and Happiness. A na Openerze dał w Tent Stage znakomity koncert, potwierdzając wielki potencjał, rozczulając dzierlatki swoją nieporadnością i wdziękiem.
Po Podsiadle w Wielkim Namiocie wystąpiła grupa z Wrocławia Micromusic, niestety słabiutka. Szybciutko pobiegliśmy więc na koncert na głównej scenie tj. Editors. Chłopaków z Birmingham ja osobiście bardzo lubię, choć uznawani są za wtórnych epigonów Joy Division. Ich debiutancki album The Back Room z 2005 r. do dzisiaj rozbrzmiewa w moim przenośnym odtwarzaczu. Na Openerze widziałem już ich w roku 2008. Tegoroczny występ nie różnił się od tego sprzed 5 lat, ot profesjonalna załoga, mająca kilka (kilkanaście) przebojów w repertuarze. Ale żadnych postępów w ich karierze nie widzę i z pewnym sceptycyzmem czekam na ich nowe nagrania. Ale koncert mógł się podobać, oczywiście jak to na Openerze brzmienie było bardzo dobre.
A po Editors kolejni Brytyjczycy. Tym razem gwiazda: formacja Blur. Przyznam się że kompletnie nie rozumiem fenomenu tej grupy, jak również całego szumu sprzed 20 lat związanego z brit popem. Mnie ani
Blur ani Oasis nigdy specjalnie się nie podobały, z tym że kilka piosenek z ich repertuarów ma niewątpliwie klasę. A na tegorocznym Heinekenie całkowite zaskoczenie. Nieprawdopodobne tłumy fanów Blur, znających na pamięć całą ich set listę. Co musi budzić zaskoczenie, bo co festiwalowi dwudziestolatkowi mogą pamiętać ze złotych czasów grupy tj. połowy lat 90-tych? A zespól od 10 lat praktycznie nie
istnieje. Dziwne. Ale co są warci okazało się podczas koncertu, który był po prostu znakomity. Przy takich
koncertach pojawia się nieodłączny temat „kultowości” zespołów, nie mający wiele wspólnego z klasą muzyczną. I muszę przyznać, że w pełnym tego słowa znaczeniu Blur są kultowi (cokolwiek to znaczy), a ich występy to coś więcej niż zwykły koncert.
Po Blur na głównej scenie wystąpił jakiś hiper popularny i bardzo groźny raper z Kaliforni, ale ja kontaktu z takimi artystami raczej unikam (pewnie nie słusznie), więc pobiegłem na inne sceny. Na Alterklub Stage
spojrzałem przez chwilę na dobrze mi znany zespół reggae ze stolicy Vavamuffin („Jah jest prezydentem”).
A w namiocie produkowały się już dziewczyny ze Savages – post punkówy z
Londynu. Zaczęły grać bardzo późno, a ja musiałem uciekać do domu (bo rano o szóstej trzeba wstać do roboty w mojej urzędniczej fabryce), więc koncert praktycznie przeleciał mi koło nosa. Wielka
szkoda że nie byłem na całości, bo dziewczyny są znakomite!
A po nich byli jeszcze indie rockowcy z Leeds: Alt J. Ich debiutancki album sprzed roku robi ogromne wrażenie, tym bardziej szkoda że nie mogłem ich obejrzeć, grali gdzieś tak w środku nocy, ponoc znakomicie.
Piwko na festiwalu jak zwykle lekko wodniste (czyżby rozlewali niskoprocentową wersję Henia). Jeśli chodzi o jedzonko, to moja ekipa zagustowała w potrawach wegetariańskich rodem z Syrii i Izraela (akurat), takie różne pasty z soczewicy, ciecierzycy, twarożku podawane z bliskowschodnim plackiem. Zakosztowaliśmy w tych specjałach głównie dlatego, że nie było do nich żadnych kolejek. Nie to co godzinne kolejki do największego hitu kulinarnego Festiwalu tj. wielkich, grubych frytek belgijskich 🙂
Opener dzień drugi, czwartek 4 lipca
Po przybyciu na lotnisko załąpałem się na końcówkę koncertu formacji Kim Nowak. Trzeba przyznać że bracia Waglewscy mają talent (po ojcu), a tym projektem nieźle zaskoczyli. Ich brzmienie jest niemal
zepellinowskie, mnie to przypomina też moich ulubionych Black Keysów, choć brakuje im melodyjności i dobrego wokalu. Brudne gitarowe granie, trochę w stylu retro, bardzo na czasie.
Na bocznej scenie spojrzałem jeszcze na czeskie Please The Trees, grali niesamowicie energetycznie, znów asocjacje z Black Keys. W następnym dniu widziałem ich grających na malutkiej scenie w jednym z
ogródków piwnych (jak to na Czechów przystało 🙂 i czuło się powiew czegoś świeżego. Obiecujący zespół, moim zdaniem ciekawszy od Kim Nowak.
Punktualnie o ósmej pobiegłem pod główną sceną na koncert australijskiego Tame Impala. No cóż, mnie nie zachwycili. Grają z dużą wprawą rock psychodeliczny, ale to nie był nigdy mój ulubiony gatunek.
Przyznam się bez bicia, że to co dla Australijczyków jest punktem odniesienia czyli psychodeliczne „barrettowskie” początki Pink Floyd, dla mnie nigdy nie było czymś szczególnie ekscytującym. Na dodatek wokalista Tame Impala śpiewa w sposób lekko irytujący, dlatego też nie doczekaliśmy końca występu.
Spieszyliśmy się na Tent Stage, gdzie od 21 grał José González i jego Junip. Gonzalez to absolutnie mój faworyt, ale nie może być inaczej, duch Nicka Drake’a oraz Simona i Garfunkla w jego twórczości jest
mocno wyczuwalny. Ja co prawda ja wolę jego solowe projekty (znakomite płyty „Veneer” i „In Our Nature”), ale i formacja Junip ma swój urok. Jose jest niby Szwedem, ale rodziców ma Argentyńczyków. Ma wdzięk i muzyczną wrażliwość. Koncert Junip mógł się podobać, znakomite leniwe refleksyjne muzykowanie.
A o 22 na głównej scenie zagrali Arctic Monkeys, rewelacja angielskiej sceny rockowej. Od debiutu sprzed 7 lat (jak ten czas leci) chłopaki z Sheffield są moimi ulubieńcami. Młodzieńcza energia, melodyjność, bezpretensjonalność – tym mnie kupili. I mają lidera z prawdziwego zdarzenia: wielce utalentowanego Alexa Turnera. Turner ma też drugi zespół The Last Shadow
Puppets, to już w ogóle jest rewelacja, brytyjskie retro z lat 60-tych z podkładem orkiestry symfonicznej. Dla mnie bomba! Arctic grają bardziej siermiężnie i rockendrolowo. Mają to, czego braknie wielu zespołom z
innych części świata, jakąś taką brytyjską klasę, skrzyżowanie butności i muzycznej naturalności. Ot wielopokoleniowe tradycje. Wychodzą na scenę pewni swoich możliwości i biorą publiczność od
razu „za pysk”. Dali dobry koncert, ale ich repertuar był lekko monotonny. Ewidentnie brakowało hiciorów, w tym zdecydowanie przegrywają ze swoimi ciut starszymi rywalami z Franz Ferdinand.
Przed najważniejszym wydarzeniem czwartku (a może i całego festiwalu) czyli występem Nicka Cave, zerknąłem na scenę Alterklub Stage, gdzie swój rewelacyjny show dał Matisyahu, jeden z najciekawszych artystów sceny reggae. A w jego przypadku liczy się nie tylko twórczość, ale także otoczka związana z jego pochodzeniem – jest bowiem ortodoksyjnym Żydem. Jeszcze kilka lat temu wprawiał publiczność
w konsternację pojawiając się na scenie w jarmułce i z chasydzką
brodą, rapując o swojej silnej wierze w Boga (takim widziałem go na Openerze trzy lata temu). Ale ostatnio lekko się „ucywilizował”, zdjął jarmułkę, ściął brodę i włosy i oświadczył: „Koniec
chasydzkiej gwiazdy reggae” 🙂 Znamionuje to zmianę nie tylko wizerunku, ale powiew nowych pomysłów muzycznych.Ale wiary i wielkiej koncertowej energii nie stracił. Dał na Openerze kapitalny koncert,
niestety żadne płyty i filmiki z koncertów nawet w części nie oddają
jego niezwykłej koncertowej charyzmy. Czapki (jarmułki) z głów przed Matisyahu!
No i wreszcie o północy Nick Cave and the Bad Seeds! Co tu będę ściemniał, kto mnie zna to wie: Nick dla mnie jest najważniejszy. To po
prostu geniusz, którego twórczość wielbię od wielu lat. I w
przeciwieństwie do lekko już słabnącej działalności Van Morrisona i
Toma Waitsa (to jedyni godni uwagi rywale w lidze Nicka), Cave jest nadal niezwykle aktywny i co ważniejsze twórczy. Spodziewałem się że na koncercie Nick da popis swoich niebywałych, natchnionych ballad (te oczywiście też były np. Into My Arms), ale zapomniałem, że on niezmiernie lubi także przyłoić w stylu Neila Younga. I te jego energetyczne, pełne zgiełku numery rozłożyły publiczność na łopatki! Czegoś podobnego nie widziałem dawno. Koncert marzenie, facet w fenomenalnej formie. To co ten 56-latek wyrabiał z młodocianą publiką to po prostu przechodzi ludzkie pojęcie. Charyzma to mało powiedziane. I ci jego australijscy rewelacyjni koledzy z zespołu! Moi dwudziestostoletni towarzysze muzycznej niedoli, nie
znający za bardzo jego twórczość, byli zauroczeni.
Nie mieliśmy już sił po takim koncercie biec jeszcze na drugą stronę do Tent Stage na występ naszej Marysi kochanej, a wielka szkoda, bo Peszkówna jest znowu w wielkiej formie. Grała do trzeciej w nocy, ale
to już mnie ominęło. Ale widziałem ją ostatnio kilkukrotnie (m.in. w Parlamencie) i wyobrazenie o jek koncertowej klasie mam.
Dzień trzeci, piątek 5 lipca 2013 r.
Udało się mi przyjechać tego dnia ciut wcześniej, wiec punktualnie o 18.00 ustawiłem się pod sceną główną oczekując bez większych emocji na występ reaktywowanego Kalibra 44. Oczywiście po świetnym filmie „Jesteś bogiem” moje spojrzenie na złoty okres polskiego rapu było mocno ocieplone, ale akurat Kalibrowcy nie byli w tym obrazie nadmiernie pozytywnymi bohaterami. A na ich koncercie miła niespodzianka: AbradAb, Joka i Gutek dali rewelacyjny koncert, obezwładniając widzów fenomenalnym brzmieniem. Pal licho, że teksty nie zawsze najmądrzejsze i wulgarne, była moc przekazu, była sentymentalna podróż po ich wielkich numerach (Film, Konfrontacje, Normalnie o tej porze, Wena itp.). Bez wątpienia najlepszy koncert raperski w moim życiu.
Dzień zaczął się więc jak u Hitchcocka od trzęsienia ziemi, a potem napięcie już tylko rosło…
Po koncercie Kalibra 44, wskoczyliśmy na chwilkę do Big Namiotu na koncert niejakiego Skubasa, który promuje od pewnego czasu debiutancki album zatytułowany „Wilczełyko”. Płyta mi się podoba, występ też był dobry: klimatyczne, akustyczne gitarowe muzykowanie o lekko folkowym zabarwieniu – a więc wszystko co lubię!
I znowu pędem pod główną sceną by spojrzeć na Skin i jej formację Skunk Anansie. Widziałem ich już w 2010, wtedy było dobrze, teraz wręcz znakomicie. Dali popis charyzmy i wykonawczego kunsztu, i to bez krztyny pretensjonalności czy też pozerstwa (tak powszechnego u rockmenów). Ta Skin to po prostu nieprawdopodobne estradowe „zwierzę”, wyglądała i śpiewała rewelacyjnie , a w kategorię interakcji z publicznością wygrała Festiwal w cuglach. Swoją drogą wszyscy festiwalowi artyści, którzy zdecydowali się na dość oklepany numer tj. wejście/wskoczenie w tłum widzów, wygrywali. Koncert Skunk Anansie to przykład na to, jak niektórzy wykonawcy nieprawdopodobnie zyskują w wersjach koncertowych. Surowe rockowe riffy, potężna perkusja i świetny, mocny wokal. Na płytach średnio ciekawy i archaiczny melanż rocka z funkiem i popem, ale na żywo petarda!
Wydawało się że lepiej już być nie może, ale po Skunks na estradę weszli Kalifornijczycy ze Queens Of The Stone Age.Bardzo się na ten koncert nastawialiśmy, bowiem to formacja w której ja zakochałem się z 10 lat temu i zaraziłem tą miłością mojego syna. Można było przewidzieć, że dadzą dobry koncert, ale że będzie to taki popis nie przypuszczaliśmy. Co to dużo kryć, Joshua Homme i jego ludzie mają wszystko: fantastyczny repertuar (charakterystyczne transowe numery oparte na dwóch chwytach) charyzmę, niebywałe potężne brzmienie. Queens Of The Stone Age to jedna z nielicznych grup o proweniencji metalowej jakie kiedykolwiek widziałem na Openerze. Zawsze mnie to dziwiło, że organizatorzy jak ognia (nomen omen piekielnego) boją się wpuszczać na festiwal metalowców. Oczywiście QOTSA grupą metalową już nie są, ale mają to biegłość wykonawczą, która charakteryzuje zespoły metalowe. W metalu jest jak wiadomo nieprawdopodobna konkurencja, więc żeby się przebić trzeba grać na instrumentach na kosmicznym poziomie. Koncert Queens była tak energetyczny, tak pasjonujący, tak w końcu wzruszający, że zdecydowanie i jednomyślnie uznaliśmy go za największe wydarzenie Festiwalu.
A po QOTSA na estradę weszli moi wielcy faworyci: smędziarze z The National z Cincinatti.
National to fantastyczni nudziarze, którzy podobnie jak w 2011 dali świetny koncert. Wokalista Matt Berlinger tak jak dwa lata temu wkroczył na scenę lekko podpity, z nieodłączną butelką wina. Matt jest strasznie pocieszny, ma wygląd akademickiego nauczyciela lub też księgowego, ale to wielki artysta. Przez cały koncert sennie snuł swoje muzyczne opowieści, aż w którymś momencie mu odbiło (winko?) i postanowił zbratać się z ludem. Jego przechadzki w tłumie widzów dodały temu dość statycznemu koncertowi wielkiego ognia. Rewelacja! Jedno z największych przeżyć Festiwalu.
Te cztery piątkowe koncerty na głównej scenie stanowiły niebywałą muzyczną kawalkadę. Nie pamiętam takiej złotej serii, być może najmocniejszy line-up na Main Stage w historii Heinekena. Nationalsi kończyli około 2 w nocy, a wiec nie było okazji podziwiać Nosowską i jej Hey, którzy dali kapitalny koncert w Namiocie. Rok temu w Jarocinie, w dość punkowych okolicznościach przyrody, ich występ oceniłbym jako lekko wyalienowany, ale Opener to dla nich idealne miejsce.
Dzień czwarty, sobota 6 lipca 2013 r.
No niestety, nasze przypuszczenia, że grono sobotnich wykonawców nie jest za mocne, z nawiązką się potwierdziło. Błąkaliśmy się od sceny do sceny, przysłuchując się całej serii niewydarzonych koncertów. A to jakieś dyskotekowe czy też klubowe nie wiadomo co, a to wschodzące gwiazdy nowego soulu (niejaki Miguel), wszystko bez wyrazu i bez emocji. Popijaliśmy wiec piwko, zwiedzaliśmy pozamuzyczne zakątki festiwalu (ciekawa instalacja Althamera „Antek”, koszmarne pokazy mody, średnio ciekawe wideoinstalacje w Muzeum Festiwalu ), czekając na gwóźdź tego dnia i całego Openera tj. koncert chłopaków z Nashville: Kings Of Leon. Miała być rewelacja (KOL należą obecnie do pierwszej 10-tki stadionowych grup rockowych), a było największe rozczarowanie Festiwalu. Przede wszystkim fatalnie zabrzmieli (ewenement na Heinekenie), poza tym pozbawieni byli całkowicie energii i estradowej klasy. Ot kilku wiejskich ciołków na scenie, odgrywających bez większego przekonania swoje numery. A że mieli być największa gwiazdą festiwalu, staliśmy w dzikim tłumie fanów i w żadnej mierze nie mogliśmy się ewakuować. A szkoda, bo w tym samym czasie w Namiocie wystąpił znakomity Devendra Banhart.
Po Leonach szybko pobiegliśmy z Piotrem na występ Devendry, niestety zdążyliśmy jedynie na końcówkę. Koncert był znakomity. Devendra to czołowy (a może i najwybitniejszy) przedstawiciel nurtu który bardzo cenię tj. Americany (folk i country przefiltrowane przez psychodelię). Banhart poza tym że jest zdolny i niezwykle twórczy, to na dodatek ma zabójcze poczucie humoru. Oj serce się raduje, że są na świecie tacy artyści.
Na sam koniec Openera obejrzeliśmy z Piotrem koncert naszych ulubieńców z Lao Che. Zagrali znakomicie, a że na tym festiwalu jest najlepsze brzmienie w Europie (tak tak, będę tej tezy bronił jak wolności), wreszcie usłyszeliśmy i doceniliśmy każdą nutkę i wers ich piosenek. Grali głównie swoją ostatnią płytę „Soundtrack” (nie jest to szczytowe ich osiągniecie), na koncercie wypadło to bardzo dobrze. Kilka dni potem widziałem ich ponownie na Placu Zebrań w Gdańsku (festiwal Gdańsk Dźwiga Muzę) i takiego brzmienia i feelingu już nie powtórzyli.
Poza muzyczną stroną Festiwalu, bez wątpienia najważniejszą, trzeba przyznać że Opener to wielkie przedsięwzięcie multimedialne. I tak na terenie festiwalowym funkcjonowało w jednym z namiotów kino festiwalowe, z regularnym ciekawym repertuarem. Poza tym sztuka – przede wszystkim Paweł Althamer (jeden z najciekawszych i najważniejszych współczesnych polskich artystów: rzeźbiarz, autor instalacji, filmów video). Furorę wśród festiwalowiczów zrobiła jego instalacja: autobusowy Antek.
No i przede wszystkim teatr. Rok temu było to jedno przedstawienie Warlikowskiego, na które ludzie walili drzwiami i oknami (o ile namiot może mieć drzwi i okna). A na tegorocznym Openerze był już cztery różne przedstawienia m.in. Kabaret Warszawski w reż. Warlkowskiego (Celińska, Ostaszewska, Cielecka, Popławska, M.Stuhr, Chyra, Poniedziałek), a także „Courtney Love” Strzępki/Demirskiego z Teatru Polskiego we Wrocławiu oraz „Paw Królowej” Doroty Masłowskiej ze Starego Teatru w Krakowie. Toż to całkiem spory festiwal teatralny! Niestety żeby się dostać na przedstawienie, trzeba było z dużym wyprzedzeniem rezerwować miejsca.
I to by było na tyle. Kolejna bardzo dobra edycja Openera. Oczywiście kazdy ma swoje spojrzenie na profil tej imprezy i inne oczekiwania. Ja na przykład optowałbym za ograniczeniem udziału różnych tanecznych wykonawców (wiem, wiem że to się młodziakom podoba), a wzmocniłbym cieższą rockową scenę. Tacy np. System of a Down powinni wystąpić właśnie na kosakowskim lotnisku, a nie w jakiejś obskurnej i fatalnej akustycznie Atlas Arenie. Poza tym warto pełniej prezentować nowe trendy i osobowości sceny niezależnej, tu oraganizatorzy Openera mogliby brać przykład z Artura Rojka i jego OFF Festiwal.