Kolejna edycja festiwalu Dni Muzyki Nowej, którego organizatorem jest gdański klub Żak, przyniosła niewielki krok w tył. Nie znaczy to, że nie była warta uwagi.

Balmorhea

Balmorhea / Fot. Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl www.wyszomirski.pl

Festiwal Dni Muzyki Nowej rozwijał się dotąd w niezwykle szybkim tempie. W ciągu zaledwie jednego roku wyewoluował od lokalnego wydarzenia, do imprezy, którą powinien mieć na celowniku niemal każdy miłośnik muzyki współczesnej i alternatywnej. Nic więc dziwnego, że po edycjach, które gościły Kronos Quartet, Nilsa Farhma czy Hilary Hahn i Hauschke, program wiosennej odsłony mógł stanowić rozczarowanie. Nie było w nim ani wielkich nazwisk, ani nowych, fascynujących zjawisk, które rokują na przyszłość. Z drugiej zaś strony, im mniejsze oczekiwania, tym większa szansa na pozytywne zaskoczenie.

Pierwszy dzień opanowali w całości polscy pianiści. O osobliwej interpretacji „Kunst der Fuge” („Sztuka Fugi”) Jana Sebastiana Bacha, dokonanej przez Marcina Maseckiego, zaczęło być głośno na długo przed samą realizacją tego projektu. W licznych wywiadach muzyk mówił o tym, że chciałby nagrać jedno z ostatnich, niedokończonych dzieł wielkiego kompozytora, na dyktafon. Miało to dać możliwość skupienia się na samej treści utworu, a nie brzmieniu oraz całym anturażu, tradycyjnie towarzyszącym muzyce klasycznej. Nagranie okazało się być bardzo ciekawe, ale pozostawało pytanie, jak przełożyć ten pomysł na występy na żywo?

Zazwyczaj „Sztuka Fugi” jest wykonywana na organach, fortepianie lub przez orkiestrę. Pianista zagrał ten utwór na małym pianinie, pochodzącym z krótkiej serii wyprodukowanej w Anglii – instrument jest niewielki, ponieważ docelowo został on zbudowane dla miasteczka, w którym większość budynków ma małe pomieszczenia. Co ciekawe, instrument tych wymiarów odpowiada czasom Bacha – grano wtedy głównie na klawesynach czy klawikordach, które dziś mogą wydawać się nam drobne, a wręcz zabawkowe.

Masecki wyszedł na scenę z herbatą w ręku i w codziennym ubraniu. Mimo tej nieodświętnej oprawy, zagrał z wielkim zaangażowaniem, fizycznie zmagając się z tą trudną kompozycją. Momentami jednak można było odnieść wrażenie, że sam artysta śmieje się z wykonywanego przez siebie dzieła, co jest o tyle ciekawe, że ono samo zawiera humorystyczne elementy. Tak czy inaczej, idea odrzucenia nadęcia, patosu i ceremoniałów, które narosły wokół twórczości Bacha, na żywo okazała znakomita.

Artystą zamykającym pierwszy dzień wiosennych Dni Muzyki Nowej, był Stefan Wesołowski z prapremierą swojego nowego projektu „Woodwinds Madrigals”. Wystąpił on razem z kwartetem dętym, składającym się z dwóch klarnetów i tyluż fagotów, podczas gdy on sam grał na fortepianie i kontrolował elektronikę. „Woodwinds Madrigals”, można określić jako połączenie patetycznych motywów, poddanych ciągłej repetycji, z elektronicznymi beatami. Z jednej strony można zarzucić Wesołowskiemu zbytnią prostotę oraz fakt, że niektóre numery były bardziej szkicami, niż skończonymi dziełami – muzycy kwartetu momentami mylili się i widać, że mieli niewiele czasu na przećwiczenie materiału. Z drugiej strony urzekała dziecięca naiwność utworów oraz ich bajkowe piękno. Jestem ciekaw finalnego efektu tego projektu.

Drugi dzień imprezy również otworzył pianista. Piotr Orzechowski a.k.a. Pianohooligan stanowił kompletne przeciwieństwo Marcina Maseckiego. Już sam pseudonim sugeruje, że mamy do czynienia z kimś, kto mocno eksponuje swój wizerunek. Orzechowski był ubrany w kurtkę, kojarzącą się raczej z piątkowym wypadem do klubu, aniżeli pianistą, podczas gdy buntownicza fryzura przywodziła na myśl Jamesa Deana. Zasiadł do wielkiego, pięknego fortepianu Stainwaya i zaczął grać, szarpiąc struny gołymi rękoma. Później użył również pałeczek perkusyjnych, choć oczywiście przeważająca była klasyczna technika grania palcami na klawiszach.

Co z tego wszystkiego wynikło? Niestety, niewiele. Miałem okazję słuchać już różnego rodzaju wykonań kompozycji Pendereckiego, łącznie z tymi pod batutą samego mistrza. Ale jeszcze nigdy nie słyszałem interpretacji tak ubogiej w głębie i pełnych pustej efektowności. Miałem wrażenie, że Orzechowski momentami skupiał się tylko na prędkości wydobywania kolejnych dźwięków, zamiast szanować każdą nutę. Gdy na zakończenie koncertu muzyk zagrał własną kompozycję, potwierdziła się jego najbardziej uderzająca cecha – niedojrzałość. Znacznie bliższy jest mi Penderecki, niż Bach, ale to oszczędny występ Maseckiego zrobił na mnie znacznie większe wrażenie, niż teatralny, samozwańczy Pianohooligan.

Nie miałem żadnych oczekiwań w stosunku do zamykającego festiwal zespołu Balmorhea. Szczerze powiedziawszy, bardziej spodziewałem się marnej kopii islandzkich post-rockowych grup, niż czegoś interesującego. Tymczasem Amerykanie okazali się największą niespodzianką imprezy. Ich muzyka imponowała eklektyzmem, a także niesamowitym bogactwem aranżacji – nie dość, że w ich skład wchodzi sześć osób, to każda z nich potrafiła kilkukrotnie zmienić instrument podczas trwania jednego utworu. I nie był w tym zbędnej kokieterii ani przesady – obojętnie, czy muzycy chwytali wiolonczelę, skrzypce, perkusjonalia czy kontrabas, za każdym razem wydobywane dźwięki odgrywały ważną rolę. Wykorzystanie bogatego instrumentarium można spokojnie porównać do kunsztu takich wykonawców jak Bon Iver, Arcade Fire czy Do Make Say Think.

Sekstet podczas całego występu fantastycznie lawirował między post-rockiem, folkiem, a nawet country oraz neoklasyką. Czuć było skupienie, emocje, a także pewien rodzaj niezwykłego zaufania, którym się darzą. Na sam koniec muzycy użyli jako instrumentu swojego głosu, intonując przy akompaniamencie fortepianu piękną, nieposiadającą słów pieśń. Publika nagrodziła Teksańczyków entuzjastyczną owacją na stojąco, wyraźnie ich wzruszając. Oby dzięki temu szybko do nas wrócili.

Wiosenna edycja Dni Muzyki Nowej była wyraźnie skromniejsza od poprzednich. Nie brakowało ciekawych artystów, ale z pewnością w programie mogło się znaleźć choć jedno mocniejsze nazwisko. Trudno powiedzieć, czy to tymczasowy przestój, czy może początek nowego, bardziej kameralnego oblicza imprezy. Mam w każdym razie nadzieję, że niezależnie od obranej drogi zachowa ona wysoki poziom.

Tekst: Krzysztof Kowalczyk

 

Koncerty w Trójmieście