Relacja z pierwszego dnia festiwalu SpaceFest, który odbył się w gdańskim klubie Żak.

Ampacity/ fot. Rafał Nitychoruk

Ampacity/ fot. Rafał Nitychoruk

Zdecydowanie bardziej odpowiadają mi festiwale skupiające się na konkretnej tematyce, niż masowe imprezy tworzone zgodnie z dewizą „dla każdego coś miłego”. Na te drugie często chodzimy z nastawieniem czysto towarzyskim, aby przy okazji zobaczyć kilku interesujących wykonawców,  zaś z małych wydarzeń można czerpać najciekawsze doświadczenia i wrażenia muzyczne. Przyglądając się artystom posiadającym pewien wspólny mianownik, występującym na normalnej wielkości scenie, jesteśmy znacznie bliżej muzyki i całej otoczki z nią związanej, niż wędrując po terenie wielkości pola golfowego, przy akompaniamencie dziesiątek niemuzycznych atrakcji.

SpaceFest jest przykładem właśnie takiego kameralnego festiwalu, który bierze pod lupę shoegaze, rock alternatywny i psychodelię. Biorąc pod uwagę, jak pojemne są te stylistyki, tematyka imprezy jest strzałem w dziesiątkę. Tegoroczna, trzecia już edycja, odbywała się w gdańskim klubie Żak i trwała dwa dni. Jako, że ostatnim razem na SpaceFeście miałem okazję być dwa lata temu w Fabryce Batycki, gdy festiwal debiutował, byłem niezmiernie ciekawy, w jakiej formie jest teraz. Pamiętam, że pierwsza edycja pozostawiła we mnie spory niedosyt, więc liczyłem, że tym razem potencjał tej idei zostanie w pełnie wykorzystany.

Przestrzeń klubu Żak nie posiada wyjątkowej atmosfery Fabryki Batycki, ale za to klub jest bardziej komfortowy i położony w zdecydowanie dogodniejszym miejscu. Cóż, coś za coś. Już na pierwszy rzut oka program tegorocznej edycji wydawał się najbardziej spójny ze wszystkich. Festiwal otworzyła Stara Rzeka, czyli jeden z najlepszych projektów polskiej alternatywy w tym roku, który w pełni zasłużenie zachwycił kilka zagranicznych, prestiżowych mediów. Kuba Ziołek, twórca Starej Rzeki, na żywo odszedł od albumowej formuły, skupiając się bardziej na psychodelii, aniżeli mocnych drone’ach. Po jego występie nastąpiła zmiana klimatu o 180 stopni, bowiem trójmiejski Ampacity balansował na granicy space rocka, stonera oraz progrocka spod znaku Toola. Mimo, że muzycy momentami zbliżali się do granicy gitarowego kiczu, robili to sposób tak umiejętny, że słuchało się tego koncertu z prawdziwą przyjemnością.

Weekend/ fot. Rafał Nitychoruk

Weekend/ fot. Rafał Nitychoruk

Pamiętam, że pierwsza odsłona Pure Phase Ensemble była dla mnie dużym zawodem. Pure Phase to zespół tworzony specjalnie przy okazji każdej edycji festiwalu, który w ciągu kilku dni wymyśla utwory, aby następnie je zagrać na SpaceFeście. Dwa lata temu jego muzyka opierała się na wyświechtanych kliszach, nie próbując szukać nowego języka. Tegoroczne Pure Phase Ensemble bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, pomimo, iż za projektem ponownie stał saksofonista Ray Dickaty. Kolektyw odnalazł równowagę między stricte rockowymi środkami wyrazu, a potencjałem, jaki dają perkusjonalia i duża ilość damskich głosów. Zapewne spora była w tym zasługa Laetiti Sadier, wokalistki legendarnego Stereolab, która w tym roku dołączyła do muzyków.

Od afrobeatu, przez elementy muzyki współczesnej i awangardowej, po gitarowe uderzenie – tym razem Pure Phase Ensemble udało się w pełni wykorzystać  drzemiące w nim możliwości. Niestety nie można tego samego powiedzieć o amerykańskim zespole Weekend. Miałem nadzieję na chociażby poprawną kopię shoegaze’owych klasyków z Wysp, a niestety otrzymaliśmy zespół, nie potraficy stworzyć ani żadnego napięcia i energii, ani rozmarzonej i ciepłej aury. W konsekwencji pierwszemu dniu festiwalu zabrakło przysłowiowej kropki nad „i”, ale z tego, co donoszą wszelkie źródła, występujące dzień później Dead Skeletons udała się ta sztuka z nawiązką.

SpaceFest jest festiwalem, który cały czas się uczy i ma przed sobą jeszcze długą drogę, ale z pewnością obrał dobry kierunek. Jeśli chodzi o polskie zespoły, organizatorzy zapraszają różnorodnych i naprawdę ciekawych wykonawców mieszczących się w stylistyce festiwalu; jedynie zagraniczne nazwy wciąż pozostawiają niedosyt.  Tegoroczna edycja jest dowodem na to, że forma imprezy się krystalizuje, co już samo w sobie jest dużym sukcesem. W Trójmieście cały czas brakuje tego typu wydarzeń, więc nie pozostaje nic, tylko trzymać kciuki.

Autor: Krzysztof Kowalczyk