Francuski kabaret, polska awangarda i Opera Leśna, czyli niecodzienne połączenie.

Fot. Łukasz Unterschuetz

Ubiegłoroczny, zerowy, Artloop wspominam raczej z rozczarowaniem. Jak na jedyną tego typu imprezę dużej rangi, odbywającą się w Sopocie, Artloop był mało interesujący i brakowało mu charakteru. A przecież umieszczenie festiwalu kulturalnego w znanym na całą Polskę kurorcie, centrum wakacyjnej rozpusty i taniego blichtru, prowokowało do szerszego odniesienia się do nocnego życia miasta. Na szczęście, w tym roku udało się to nadrobić, bowiem program imprezy aż kipiał od nawiązań do charakterystycznych cech nadmorskiego uzdrowiska. Powstały więc ciekawe murale, a po środku Monciaka wyrosła konstrukcja Grand Hostelu, w której znajdowały się instalacje artystyczne, kawiarnia, a nawet wypożyczalnia rowerów. Ponad to można było się udać na seanse filmowe w Państwowej Galerii Sztuki oraz dyskusje. Słowem Sopot, jakiego już dawno nie widziałem. Oprócz tych atrakcji, zadbano o odsłonę muzyczną – tę rolę odegrały koncerty w Nouvelle Vague, Pictorial Candi oraz Mary Komasy w Operze Leśnej.

Występy były w większości warte poświęceń, do których zmuszała chłodna, jesienna aura. Rozpoczynająca wieczór Mary Komasa, wraz z zespołem, wypadła średnio, będąc mało oryginalną, polską odpowiedzią na takie artystki jak Bat For Lashes, Lykke Li czy Florence and The Machine. Brakowało jej charyzmy, a forsowanie wokalu zwiększało wrażenie nienaturalności. Za to na plus można odnotować położenie nacisku na surowo brzmiącą sekcję rytmiczną.

Pictorial Candi okazała się odwrotnością poprzedniczki. Teatralność oraz wchodzenie w rozmaite konwencje, nie ujmowały jej naturalności i wdzięku. Klasycznie rock’n’rollowe rytmy sąsiadowały z połamanymi i rozjechanymi uderzeniami, a melodie potrafiły balansować na granicy folku i kiczowatego disco. Nic w tym jednak dziwnego, biorąc pod uwagę, że zespół towarzyszący Candelarii to uznani, awangardowi muzycy. Jednym z najbardziej pamiętnych momentów, ciekawie wpisującym się w wagnerowskie korzenie Opery Leśnej, była piosenka, podczas której Brazylijka śpiewała operowym głosem, a w tle towarzyszyły jej organy, przywodzące na myśl stare horrory. Lecz czego innego można było się spodziewać po artystach spod szyldu warszawskiej wytwórni Lado ABC.

Nouvelle Vague, główna gwiazda wieczoru, dało fantastyczny koncert. Ich show pt. „Dawn of Innocence” (po polsku „Świt Niewinności”) – wymyślone przez znanego projektanta mody, Jean-Charles’a de Castelbajaca – było mroczne, zmysłowe, a nawet nieco erotyczne. W repertuarze zespołu znalazły się zarówno francuskie chanson, jak i covery takich piosenek, jak „Love Will Tear Us a Part” Joy Divison, jak również „Guns of Brixton” punkowego The Clash. Instrumentalnie był to występ najwyższej klasy, ale uwaga publiczności głównie była skupiona na dwóch wokalistkach, Lisecie Alea oraz Marevie Galanter. Artystki nie tylko znakomicie śpiewały, ale także tańczyły, a wręcz odgrywały role. Ilości sukienek, strojów oraz rozmaitych scenicznych rekwizytów przyprawiała o zawrót głowy.

Zadbano o wszelkie szczegóły – kiedy grupa wykonywała cover Depeche Mode „Master and Servant”, dziewczyny śpiewały tę piosenkę w skórzanych sukienkach, natomiast podczas jednej z romantycznych piosenek Galanter powoli ściągała ze swojej dłoni rękawiczkę, odnosząc się tym samym do kinowej klasyki. Wszystkie elementy doskonale ze sobą współgrały. Nie można nie wspomnieć też o tancerce Le Crazy Horse, jednego z najsłynniejszych paryskich kabaretów, która spowodowała, że ruch był w tym koncercie równie ważny, co dźwięk i stroje.

Wspomnę jeszcze o jednym z niewielu mankamentów koncertu. Firma ochroniarska Specgrom popisała się kompletnym brakiem wyczuciem sytuacji. Kiedy wokalistki zespołu zeszły do publiki by ją zachęcić, aby ta zatańczyła razem z nimi, ochroniarze nie dopuścili nikogo na scenę, mimo próśb artystek. Panowie, jeśli bierzecie ciężkie pieniądze za swoje usługi to nauczcie swoich pracowników języka angielskiego, a przede wszystkim profesjonalizmu, bo groźna mina i dobrze skrojony garnitur profesjonalistów z was z pewnością nie czynią.

Reasumując, muzyczna odsłona pierwszej edycji sopockiego Artloop był niezwykle ciekawa, jednocześnie dając nadzieje, że w przyszłych latach festiwale będzie jeszcze ambitniejszy. I oby tak rzeczywiście się stało, bowiem lokale znajdujące się aktualnie na Monciaku dają niewielkie nadzieje na odrodzenie się ambitnej kultury w Sopocie.

Autor: Krzysztof Kowalczyk

Recenzje autorstwa Krzysztofa Kowalczyka