Są takie koncerty na które czeka się miesiącami, odrywa kartki z kalendarza lub wpatruje się w komputerowy wyświetlacz z datą. Dla mnie takim koncertem był właśnie Mars Red Sky, które od prawie roku zajmował czołową pozycję na liście „zobaczyć koniecznie”. Nareszcie się udało.

Zanim jednak nasze uszy zmasakrowały dźwięki z debiutanckiego albumu Francuzów, na scenie zainstalował się zespół Rachel. Jak sami o sobie piszą „(…)zamiast się promować i robić cyrk na Facebooku po prostu grają rock’n’rolla” i jest w tym stwierdzeniu dużo prawdy. Takie luźne podejścia do grania przekłada się na mocne improwizacje, psychodeliczny lot i pustynną, spajającą całość, aurę. Warszawiacy zdecydowanie lepiej radzą sobie walcząc ze sprzętem na żywo i pokaźnie improwizując, niż kiedy słucha się ich z bandcampowego profilu. Bardzo przyjemna przekąska przed sycącym daniem głównym.

No i doczekałam się. Po pierwsze brzmienie: psychodelia, tak bardzo wypełniająca debiut tria, tu ustępuje miejsca dźwiękowemu walcowi. Bas, gitara i perkusja stanowią jedną spójnie brzmiącą całość, prezentującą się o wiele korzystniej niż na płycie. Narkotyczne odpały ustępują miejsca wszechobecnemu efektowi fuzz, i dam głowę, gdyby panowie przyjechali przebrani za hipisów (nie, koszulka z Jesuem się nie liczy;), zastanawialibyśmy się, kto cofnął kalendarz do lat siedemdziesiątych. Dla jednych może być to minusem, bo psychodelia debiutu była mocnym punktem i przyciągała dla płyty. Inni za to spojrzą na Marsów bardziej łaskawym okiem, bo o tak dobrze zagranego stonera bardzo trudno.

Po drugie: dobra wtórność. Czy może być coś takiego? W przypadku stoner rocka i pochodnych trudno mówić o rozwoju gatunku, a najwięksi pesymiści powiedzą, że stoner skończył się na „Masters Of Reality” Black Sabbath lub studyjnych nagrań kapeli Sleep. I pewnie coś w tym jest, ale nie ma chyba nic gorszego niż kombinowanie na siłę i ponowne wynajdywanie koła. W muzyce Mars Red Sky brakuje matematycznych wzorców, grubych warstw niepotrzebnego instrumentarium czy zegarmistrzowskiej precyzji. Są potknięcia a liczy się tylko stoner. Stoner, którego w Trójmieście brakowało mi od dawna, bo choć na lokalnym poletku nie mamy się czego wstydzić (chociażby dzięki Broken Betty czy Octopussy o których pisałam przy okazji ich koncertów:
Ninja i Broken Betty w Desdemonie
Ślunzoki nad morzem

to jednak tego typu koncertów – brak. To co prezentuje Mars Red Sky, pomimo potknięć wokalisty, zyskuje już od pierwszego akordu i pierwszej fali dźwięku.

Po trzecie: nagłośnienie. Choć koncerty w Desdemonie odbywają się dopiero od października, lokal zdążył przyzwyczaić nas do świetnego dźwięku, zerowych frustracji związanych z nagłośnieniem, a momentami nawet, audiofilskich doznań i trudno, aby i tym razem klub spuścił z tonu. Wbrew pozorom, to dość ważna składowa koncertowej całości. Kto nie zjadł biletu, wkurzony na półgłuchego nagłośnieniowca, ten nie zna życia.

Ponad piętnaście sprzedanych po koncercie płyt jest tylko dowodem na to, że najlepszą reklamą ich muzyki nie są filmiki na youtube czy urywki z koncertów, ale klasa z jaką odgrywają materiał „na żywo”. „Marsy” powoli wyrastają na gwiazdę w swojej kategorii, a kolejne zaproszenia na festiwale (do Gdyni przyjechali po trasie w USA oraz po występie na prestiżowym Roadburn) czy koncerty klubowe są tylko tego dowodem. To mogła być jedna z ostatnich okazji, aby Francuzów zobaczyć w małym klubie. Potem, zamiast stać metr od zespołu, będziemy się opierać o barierki…

Na koniec trudno będzie dodać coś bardziej oryginalnego, niż pobożne życzenie o ponownych odwiedzinach oby formacji. Każdy ze swoją wizją pustynnych brzmień i specyficznym sposobem jej przedstawienia. Oby tylko chętnych na tego typu koncerty nie zabrakło.

Autor: Joanna 'frota’ Kurkowska

Muzyka w Trójmieście