Dwa dni po dość nieudanym koncercie Pedigree na scenie gdyńskiego Rockza, czekały na nas kolejne niespodzianki – Bear Claw i Self-evident. Jak miało się potem okazać, te dwa zespoły dały jedne z najlepszych występów tej wiosny.

Fot. Joanna "Frota" Kurkowska

Fot. Joanna "Frota" Kurkowska

Formacje spod znaku emo (nie mylić z My Chemical Romance) dość rzadko nawiedzają nasz kraj, dlatego występ c był prawdziwą wisienką na koncertowym torcie. Na pierwszy rzut oka wszystko zapowiadało standardowy występ, a ustawione gitary oraz perkusja grzecznie czekały na swoich właścicieli. Jednak już po pierwszej piosence czuć było odwołania do amerykańskiej sceny emotional hardcore z lat 90., a duch takich kapel jak The Appleseed Cast czy Sunny Day Real Estate (z okresu krążka „Diary”) unosił się w powietrzu. Pojawiła się również melodyka bliska dokonaniom spadkobierców nieodżałowanego At The Drive In, czyli Sparty. Niedźwiedziowaty basista Tom doskonale uzupełniał się ze śpiewającym gitarzystą, momentami tworząc tło lub wchodząc na pierwszy plan poszczególnych utworów. Panowie zagrali na niesamowitym wręcz luzie, bawiąc się brzmieniem, ale jednocześnie profesjonalnie ogarniając całość swojego przedstawienia. Nic dziwnego, że zebrani w Rockzie ludzie byli zachwyceni i praktycznie każdy z koncertu coś wyniósł. Fajnie jest móc wesprzeć zespół, który nie tylko odpowiada nam swoją muzyką, ale i podejściem do grania.

Bear Claw to już nietypowa kombinacja instrumentalna. Dwa basy (cztero- i pięciostrunowe) oraz perkusja produkują przepiękną post-hardcorowa mieszankę dźwięków, z większa ilością harmonii i melodii niż na płytach „Find The Sun” czy „Refuse This Gift”. Rozbitej na dwa wokale całości, świetnie słuchało się w doświadczonym przez ciężką muzykę klubie Rockz. Bear Claw z pozornie abstrakcyjnego zestawu, tworzy niesamowicie różnorodny muzycznie kolektyw, stawiający na głośną perkusję i dwie, różnie brzmiące, gitary basowe. Taka ściana hałasu to idealny lek na obolałą głowę. Warto wspomnieć, że chłopakom w nagrywaniu płyty pomagał sam Steve Albini, muzyk oraz producent znany ze współpracy z takimi zespołami jak Nirvana, Don Caballero, Neurosis czy Godspeed You! Black Emperor.

Wspaniała atmosfera w klubie podczas koncertów, luźne podejście do gry (ale nie pozbawione ogromnej dawki profesjonalizmu!) i świetne melodie sprawiają, że na takich koncertach jak ten chcę się bywać. Czasem warto zainwestować 10 zl w nieznane dla Waszych uszu nazwy. Nie tylko wesprzecie finansowo grające kapele, ale może się też okazać, że właśnie trafiliście na swój koncert życia.

Autor: Joanna „Frota” Kurkowska

Relacje z koncertów muzycznych w Trójmieście