Klub Muzyczny Rockz to ewenement na mapie Trójmiasta. Uparcie trzyma się swojego rockowo-metalowego repertuaru i choć rzadko otwiera się na coś nowego, jest to jeden z niewielu klubów udostępniających swoją salę zespołom, którym z mainstreamem nie po drodze.

Fot. Joanna "Frota" Kurkowska

Fot. Joanna "Frota" Kurkowska

W ten schemat niszowego zespołu idealnie wpasował się, grający wczoraj Pedigree – industrialna formacja z odległej o prawie tysiąc kilometrów Estonii.

Słowo „industrial„, wypełniające chyba każdy napotkany opis grupy, który udało mi się odszukać, używane jest zdecydowanie na wyrost. Estończykom zdecydowanie bliżej do cyber-metalowcow z Fear Factory aniżeli The Young Gods czy Nine Inch Nails. Dwie gitary (momentami jedna) produkowały dość przyjemny hałas z elektronicznym podkładem i pierwszoplanową perkusją, która spajała wszystkie elementy w jedną, dobrze nagłośnioną całość. Twórczość Pedigree to amerykańska zabawa ostrymi brzmieniami przeniesiona na estoński grunt. Jak celnie zauważył jeden z moich koncertowych współtowarzyszy, zabrakło podkreślenia tej estońskiej odrębności. Pedigree brzmią i wyglądają jak typowy amerykański zespół, grający ostrą „sieczkę” spod znaku Machine Head. Zamiast swoje pochodzenie zamienić w atut, formacja skrzętnie to ukrywa. A szkoda, bo przecież już wielokrotnie udowadniano, że w temacie narodowości i kultury nie warto się wstydzić, a czerpanie garściami z lokalnej kultury i folkloru potrafi zaprocentować. Świetna płyta „Roots” Brazylijczyków z Sepultury jest właśnie takim dowodem. Amerykanizacja brzmienia Pedigree raczej uchowa ich przed nagraniem takiego dzieła.

Tytuł najsłabszego ogniwa zdecydowanie należy się wokaliście. Charyzma na poziomie ujemnym, nieudane próby ratowania dość przeciętnego wokalu masą efektów, i a dystans pomiędzy nim a publiką był aż nadto wyczuwalny. W Rockzie byłam na wielu koncertach. Zdarzały się takie, na które nie dało się wejść, bo odbywało się tam bicie rekordu Guinessa w liczbie ludzi na metr kwadratowy. Na innych liczba zebranych oscylowała pomiędzy 5 a 10. Nigdy jednak wcześniej nie zdarzyło się, aby zespół skrócił swój występ, że względu na śladowe ilości publiki i zagrał niecałe 40 minut. Dobra sekcja rytmiczna i uśmiechy na twarzach perkusisty i basisty niestety złego wrażenia nie zatrą, a od kolektywu, który gra już prawie dwadzieścia lat, słuchacz oczekuje profesjonalnego podejścia…

Chwała za to, że agencji Freakpointing chcę się sprowadzać niszowe i nieznane kapele do Trójmiasta (w środę w tym samym miejscu dzięki nim na deskach Rockza zaprezentuje się Bear Claw). Szacunek dla Ucha, Papryki, Rockza czy Mechanika, że udostępniają lub/i wynajmują swoje przestrzenie na takie koncerty. Szkoda tylko, że niektóre zespoły nie potrafią uszanować frekwencji niższej niż oczekiwana i zamiast pełnoprawnego koncertu, otrzymujemy ochlap. A mogło być naprawdę fajnie…

Autor: Joanna „Frota” Kurkowska