Dni Muzyki Nowej, zakończone w gdańskim klubie Żak, nie muszą już niczego udowadniać. Doskonale, że w kalendarzu trójmiejskich wydarzeń kulturalnych pojawił się na stałe taki punkt.

Emiter / Fot. Rafal Nitychoruk / www.zaduzoslow.pl

Zeszłoroczny koncert Kronos Quartet ostateczne przypieczętował markę Dni Muzyki Nowej, jako najciekawszego festiwalu z muzyką współczesną i alternatywną na północy Polski. Na tegoroczną edycję można było czekać z pewnością, że program po raz kolejny przyjemnie zaskoczy nie tylko trójmiejską, ale i ogólnopolską publiczność. Organizatorzy z każdą edycją zdają się nieco zmieniać klucz, według którego dobierani są artyści – o ile w poprzednim roku główną rolę odgrywały instrumenty smyczkowe, o tyle teraz pałeczkę przejął fortepian, który był obecny aż w połowie koncertów.

Pierwszy z trzech dni należał w całości do wykonawców związanych z Trójmiastem. Jako pierwsze zaprezentowało się w Atmen Trio. Z początku byłem zaintrygowany, bowiem wciąż dość rzadkim widokiem jest zespół wykonujący muzykę współczesną, składający się wyłącznie z kobiet. Niestety, to, co zaprezentowały Agnieszka Kamińska, Małgorzata Kęsicka i Monika Kwiatkowska było bardzo ambitne w teorii, ale rozczarowujące w praktyce. Artystki zgubił zbytni eklektyzm: z elementów spektaklu, koncertu oraz widowiska powstał występ całościowo mało interesujący, któremu brakowało świeżości i trzymającej w napięciu narracji. Obój, kontrabas oraz wokal wydają się być instrumentarium o wielkim potencjale, którego tutaj nie wykorzystano. Niewiele w tym wszystkim było również iskry i nieszablonowych rozwiązań, a partie wokalne o nieco bliskowschodnim charakterze, za mocno dominowały nad resztą. Sytuacji nie poprawiały nieciekawe wizualizacje Aleksandra Zielenia.

Emiter, czyli Marcin Dymiter, znany jest ze swoich eksperymentów oraz muzycznych poszukiwań. W swojej twórczości znajduje i przetwarza dźwięki, których jest wokół mnóstwo, a których większość z nas nie dostrzega. Nie inaczej było i tym razem, gdy muzyk zaprezentował projekt air/field/feedback, skupiający się na powietrzu, jako nośniku dźwięku oraz przestrzeni, jako obszaru gdzie owe dźwięki występują. Nic więc dziwnego, że na scenie w roli instrumentów, oprócz całej masy urządzeń elektronicznych, pojawił się także wiatrak biurowy, a koncert został zdominowany przez pasaże szumów, szmerów i niskie częstotliwości. Co prawda Emiter nie pokazał niczego zaskakującego w tej materii muzycznej i występ mógłby być nieco krótszy, ale mimo odbierało się go z zaciekawieniem i przyjemnością.

Emiter / Fot. Rafal Nitychoruk / www.zaduzoslow.pl

Podczas drugiego dnia festiwalu, wspomniany fortepian ani na moment nie opuszczał sceny. Najpierw zagrał na nim Lubomyr Melnyk, 65-letni kanadyjski kompozytor ukraińskiego pochodzenia, który przedstawił swoją technikę Continuous Music. Polega ona na niezwykle szybkim graniu nut i powtarzaniu ich sekwencji. Jednakże nie jest to kolejny pomysł na prowadzącą donikąd wirtuozerię, a niezwykły sposób na tworzeniu pięknych kaskad dźwięków, z których co chwila wyłaniają się melodie, motywy i akcenty. Kanadyjczyk płynnie zmieniał atmosferę utworów – kiedy już wydawało się, że wejdzie w atonalność, wtedy nagle pojawiały się kolejne konstrukcje pełne ciekawych motywów.

Wspólny występ Hilary Hanh oraz Hauschki z pewnością był największą zagadką z pośród całego programu. Mimo, że ich płyta „Silfra” jest znakomita, to trudno było przewidzieć, jak ten duet sprawdzi się na scenie. Hanh, jedna z najbardziej rozchwytywanych obecnie skrzypaczek muzyki klasycznej na świecie i laureatka nagrody Grammy, oraz Hauschka, pianista, który udowodnił, że można grać muzykę elektroniczną bez używania elektroniki, wydają się funkcjonować w dwóch zupełnie różnych światach. Fakt, że występy na żywo zdecydowali się oprzeć na improwizacji, pokazuje, jak duże mają do siebie zaufanie oraz ile pracy włożyli we współpracę.

Hilary Hanh i Hauschka / Fot. Rafal Nitychoruk / www.zaduzoslow.pl

Amerykanka i Niemiec zadeklarowali na początku, że każdy z ich koncertów jest zależny od miejsca oraz publiczności. Sądząc po tym, co pokazali, musieli poczuć się w Gdańsku naprawdę dobrze. Przez większość czasu to pianista ze swoją połamaną rytmiką i pulsem zdawała się dominować nad skrzypaczką, ale to nie oznacza, że stała się ona tylko tłem. Udało jej się znaleźć równowagę pomiędzy swoim klasycznym wykształceniem (ciekawe melodie grane z niesamowitym wyczuciem), a awangardą (repetycje i wydobywanie z instrumentu niezwykłych brzmień). Tego wieczora oboje pokazali po prostu wielką klasę, a publiczność nagrodziła ich gorącym przyjęciem.

Ostatni dzień Dni Muzyki Nowej otworzył Neoquartet, który zaprezentował bardzo wymagający dla słuchaczy repertuar. Pierwszy utwór, „String Quartet No. 1” Eunho Changa, bazował na bardzo wysokich, krótkich dźwiękach, które cały czas trzymały w napięciu. Niestety oprócz osobliwej, klaustrofobicznej atmosfery, nie miał on nic więcej do zaproponowania. Następnie kwartet zagrał „Phonotope 1” Rolfa Wallina oraz „Black Angels” Georga Crumba. W utworze Wallina najbardziej charakterystyczne były komputerowe sample, które dzięki kwadrofonii atakowały słuchaczy z każdej strony. Z kolei Crumb z typową dla siebie poetyką, wykorzystał w swoim dziele grzechotki, napełnione wodą kieliszkii gong, ale nie oszczędził także muzyków, którzy w kilku momentach musieli grać na swoich instrumentach do góry nogami. Wystarczy wspomnieć, że w pewnym momencie wiolonczeliście pękła struna, aby uzmysłowić, jak bardzo intensywne było to przeżycie.

Neoquartet / Fot. Rafal Nitychoruk / www.zaduzoslow.pl

Co ciekawe, z oboma kompozytorami można było już się spotkać na festiwalu dwa lata temu, gdy ich partytury wykonywał Kwadrofonik. Wówczas były to kompozycje „Twine” Wallina oraz “Music For a Summer Evening (Makrokosmos III)” Crumba, które cechowały się delikatnością i bardzo ciepłym wydźwiękiem.

Nils Frahm znakomicie zwieńczył Dni Muzyki Nowej. Pianista okazała się być otwartym i pełnym poczucia humoru człowiekiem, który chętnie opowiadał o muzyce i nawiązywał konwersację z publicznością. Swój występ rozpoczął od sprowadzenia fortepianu do roli perkusji, wykorzystując przy tym naturalne brzmienie drewna oraz elektroniczny pogłos podłączony do mikrofonów. Po tym niezwykłym wprowadzeniu Niemiec zaczął grać na klawiszach i fortepianie w charakterystyczny dla siebie, nostalgiczny sposób. Kompozycje były długie i dość złożone, ale dzięki umiejętności Frahma do oddawania emocji każdą pojedynczą nutą, koncert ani przez chwilę się nie dłużył. W pewnym momencie, ku zaskoczeniu wszystkich, powiedział, że jeśli ktoś z publiczności ma ochotę zagrać razem z nim, to zaprasza na scenę. Po chwili zgłosił się jeden śmiałek, który okazał się znakomitym pianistą i zagrał z gwiazdą wieczoru jak równy z równym. Aplauz, jaki wywołała niespodziewana kolaboracja, był olbrzymi.

Nils Frahm / Fot. Rafal Nitychoruk / www.zaduzoslow.pl

Dni Muzyki Nowej nie muszą już niczego przed nikim udowadniać. Doskonale, że w kalendarzu trójmiejskich wydarzeń kulturalnych pojawił się na stałe taki punkt. Zaryzykowałbym stwierdzenie, że Filharmonia Bałtycka mogłaby się sporo od organizatorów nauczyć, jeśli chodzi o prezentowanie interesującej muzyki współczesnej. W każdym razie, nie mogę się doczekać, co przyniesie nam następna edycja.

Tekst: Krzysztof Kowalczyk

Relacje z koncertów w Trójmieście