Bysewo. Kiedy tu przyjeżdżam, staje mi przed oczami scena z „Blaszanego bębenka” Grassa: siedząca „w sercu Kaszub” i przebierająca patykiem w popiele babka Anna, jej obfite spódnice i ukryty pod nimi Józef Koljaiczek. I jak mijam pozostałości nieczynnej bysewskiej cegielni i skręcam w ulicę Przyrodników, to myślę, że w to miejsce nie trafia się przypadkiem.
Tak się składa, że właśnie tu, przy oddalonej od miasta drodze, wśród gliniastych pól i dźwięku startujących samolotów stoi SCHRON. Tak o „Promyku”, gdańskim przytulisku dla bezdomnych zwierząt mówią jego pracownicy i wolontariusze. Sama od niedawna jestem częścią tej ekipy: z dumą noszę imienną wolontariacką plakietkę.
Czasem słońce, czasem deszcz
To jest smutne i jednocześnie pogodne miejsce. Smutne, bo trafiają tu stworzenia, które człowiek bezmyślnie lub celowo porzucił: zostawił w pryzmie ziemi na polu, wyrzucił przez okno, wpakował w śnieżną zaspę na pewną śmierć. Czasem też po prostu oddał, bo dotychczasowy opiekun umarł i nikt z rodziny nie ma ochoty zająć się starym, niepięknym psem, którym nie można pochwalić się sąsiadom. A czemu pogodne? Głównie dzięki silnej wierze pracowników i wolontariuszy, że nawet najstarsze i fatalnie doświadczone przez życie zwierzę ma szansę na adopcję. Nowy dom sam się jednak nie znajdzie. Często najpierw konieczne jest przygotowanie psa czy kota do tego, by w ogóle nadawał się do życia obok człowieka – czyli tak zwana socjalizacja. Czasem samo dotknięcie, czy nałożenie obroży półdzikiemu psu stanowi sukces. Za nim idą kolejne: pierwszy spacer na smyczy, pokonanie lęku przed zamkniętą przestrzenią czy schodami, pierwsze, nieśmiałe merdnięcie ogonem na widok opiekuna. Czasem „magiczna przemiana” trwa kilka tygodni czy miesięcy, niekiedy lata. Julita, która działa w wolontariacie „Promyka” od prawie 7 lat, wciąż pamięta dziką Jotę (dziś już w nowym domu), którą najpierw trzeba było wynosić z boksu na rękach, bo nie umiała iść na smyczy. „Jak ją pierwszy raz wzięłam, to była od razu kupa i siku – ze strachu. Potem, gdy pierwszy raz weszłyśmy do budynku biurowego, to chciała przejść przez szybę… I jeśli takiego psa wyprowadzisz na prostą, to jest ogromna satysfakcja. Ogromna.” – wspomina.
Socjalizacja to jednak nie wyłącznie psia sprawa. Długo można by opowiadać o kociej „pracy u podstaw”: o 6- miesięcznym wystraszonym kocurku po amputacji ogona, który nie wychodził z klatki przez 4 miesiące i o pracy z nim, żeby dawał się choć głaskać. O starych kotach po zmarłych opiekunach, które nie odeszły ze stresu i depresji tylko dzięki systematycznym odwiedzinom…
Czy to lans czy nie lans
Obecnie w „Promyku” jest około sześćdziesięcioro wolontariuszy. Od tego roku cała ekipa koordynowana jest bezpośrednio z ramienia schroniska (wcześniej przez podmiot zewnętrzny), co wyraźnie poprawiło komunikację. To zróżnicowana społeczność: od studenta do emerytki, wiekowo od lat kilkunastu do pięćdziesięciu kilku. Nie przyjeżdżają tu, bo się nudzą w domu ( są tu osoby aktywne zawodowo: fotograficy, ekonomistki, tłumaczki) czy po to, by się „lansować ze zwierzątkami”. „Gdyby mi zależało na lansie, to byłabym teraz w Galerii Bałtyckiej. – śmieje się Marta, wolontariuszka od ponad 4 lat. – A nie tutaj, ubrudzona błotem po kolana i w taniej pelerynie z Carrefoura”. Tutejsze zwierzęta są dla nich jak własne – wyprowadzają je, czeszą, kąpią, zgłaszają weterynarzom zauważone dolegliwości. No i pomagają w znalezieniu domu – także tym pozornie „beznadziejnym przypadkom”. W taki sposób Monika, od dwóch lat zamieszczając ogłoszenie w serwisie OLX, znalazła dom sędziwemu Murzynkowi, który w schronie spędził 10 lat. Tak Marta „wyadoptowała” Hugona, ślepego psa w typie husky, tak na ostatnie 2-3 miesiące życia znaleziono dom chorym kotom, by nie umierały na raka w klatce… Wiele tu takich opowieści.
Na ściance
Żeby znaleźć kotu czy psu dom, nie wystarczy samo oswojenie. Zwierzę trzeba odpowiednio przedstawić, czyli sfotografować i opisać. Zapomnijcie o dramatycznych fotkach nieszczęśliwych psich pysków zza schroniskowych krat. To przestało się sprawdzać. „To jest zupełnie logiczne. Kiedy codziennie serwuje się nam obraz nieszczęść dręczących ten świat, to w pewnym momencie przyzwyczajamy się do tego i przyjmujemy postawę: że tak musi być! A życie pokazało, że wcale nie!” – tak wyjaśnia tę wizerunkową rewolucję Grzegorz Zaleski, specjalista ds. identyfikacji elektronicznej zwierząt i jednocześnie koordynator wolontariatu. Promykowe zwierzęta fotografuje się więc tak, by pokazać ich piękno i potencjał – na zielonej trawie, albo na kudłatym „miśku” w zaimprowizowanym atelier w biurze. Raz w tygodniu przyjeżdża p. Mariola Hupert (zawodowa fotografka) i robi czworonogom darmowe profesjonalne sesje. Takich sesji zrobiono już w schronisku ponad dwa i pół tysiąca! Padają czasem zarzuty, że to fałszywy obraz, że życie tu dalekie jest od komfortu. Niezależnie od utyskiwań, ta metoda jest po prostu skuteczna – jeszcze kilka lat temu w azylu było około 400 psów, teraz zostało ich niewiele ponad 150. Dzięki sesjom, pracy socjalizacyjnej wolontariuszy i pracowników, programowi darmowego elektronicznego znakowania psów i innym działaniom coraz więcej zwierząt wraca do właścicieli lub znajduje nowe domy.
Schron na wypadzie
Grzegorzowi Zaleskiemu marzy się jednak jeszcze więcej. Bo ile można tkwić tutaj w izolacji od miasta? Niech schronisko wyjdzie do ludzi, na ulice, do parku, nad morze – padł pomysł. Niech gdańszczanie poznają nasze otwarte, przyjazne zwierzęta, a one niech zobaczą coś innego niż kraty. W Parku Reagana i na Długim Targu organizowane są więc zloty promykowych „rodzin adopcyjnych”. Psy wychodzą też na spacery na plażę i do lasu, a niedawno na brzeźnieńskie molo po raz pierwszy w historii „Promyka” wyruszyły też koty. Jakby nigdy nie robiły nic innego, chodziły na szelkach po nadmorskim lasku, budząc zainteresowanie dorosłych i zachwyt maluchów. Wkrótce po tym wydarzeniu dwójka kocich weteranów, Klara oraz Yoda, znalazła swoich nowych opiekunów, co szczególnie cieszy Gosię, twórczynię wolontariackiej Kociej Ekipy (wydzielona sekcja kocia działa od 2 lat i bardzo prężnie się rozwija). „Promyk” staje się też obecny w miejskiej przestrzeni poprzez współpracę ze szkołami, klubami sportowymi, jak np. Lechia, a także poprzez projekt rozbudowy schroniska, tworzony we współpracy ze schroniskiem przez wolontariuszy Magdę i Bartosza w ramach Budżetu Obywatelskiego 2017. Projekt ten, pt. „Nowy dom tuż za rogiem” obejmuje budowę pokojów socjalizacyjnych, myjni dla psów, wodnej bieżni dla schorowanych psich seniorów, rozbudowę kociarni i utworzenie zadaszonych wiat na potrzeby festynów. Chcemy – deklarują w projekcie autorzy – by schronisko było też miejscem przyjaznego spotkania gdańszczan z „bezdomniakami”.
Jak narkotyk
W tej pracy nie ucieknie się od emocji. Wy to musicie być odporni – takie słowa usłyszał kiedyś od jednej z odwiedzających Grzegorz Zaleski. – Przecież to nie tak! U nas to wszystko buzuje wewnątrz, nawarstwia się, powoduje, że znacznie trudniej jest nam komunikować się z ludźmi i wtedy trzeba szukać „ucieczki” poprzez kontakt z tymi skrzywdzonymi zwierzętami, po to żeby złapać drugi oddech i znowu uwierzyć, że świat nie do końca jest taki zły – protestuje.
Schronisko uzależnia – wtóruje Julita – nie mogłabym spać, nie wiedząc, co się z moimi zwierzętami dzieje. Mam kawałek ziemi, mogłabym wyjechać i tam pomagać zwierzętom. Może kiedyś – zamyśla się – jak już wszystkie moje psiaki znajdą dom. Może wtedy…
Czy schronisko jest idealnym miejscem? Zapewne nie. Wpadki są, błędy są, wtedy bijemy się w piersi i jest nam przykro, że coś, gdzieś nie „zagrało” – deklaruje Grzegorz Zaleski, uważając jednocześnie, że przytulisko prowadzone przez miasto może dobrze funkcjonować. Tym bardziej, że od nowego roku kiełkuje dużo nowych idei i działań. Schronisko to też Gdańsk, także w formalnym sensie, bo funkcjonuje jako jego jednostka budżetowa. Istnieje przez obojętność i znieczulicę jednych, ale rozkwita przez zaangażowanie i serce drugich. I niech rozkwita dalej. Nie tylko na wiosnę.
Schronisko dla bezdomnych zwierząt Promyk od 10 lat znajduje się przy ul. Przyrodników 14 (wcześniej przy ul. Madalińskiego na Oruni). Wolontariuszem może zostać osoba, która ukończyła 16 lat i podpisała z placówką umowę. Osoby niepełnoletnie muszą posiadać pisemną zgodę rodziców.
Tekst: Anna Sadowska
Zdjęcia: Grzegorz Zaleski
Brak komentarza