Wspomnienia gdańszczanki – to wspomnienia pani Anny, która urodziła się przed wojną w Gdańsku, ale wczesne dzieciństwo spędziła w Sopocie i Gdyni.

ul. Gen. Władysława Andersa, po której pani Anna jeździła na hulajnodze

Kiedy przeprowadziliśmy się na  dzisiejszą ul. Armii Krajowej, dostałam hulajnogę, ale nie zwykłą, z drewnianymi kółkami, tylko taką z gumowymi oponami i szprychami. Jeździłam na niej głównie wzdłuż dzisiejszej ul. Gen. Władysława Andersa.

Pamiętam też swoje pierwsze zakupy. Na Armi Krajowej był sklep, do którego się chodziło po zakupy spożywcze. Sprzedawali tam przede wszystkim Stangen. To były takie długie landrynki – mleczne, albo o smaku marzanny, co się po niemiecku nazywało Waldmeister. Ta roślina, rosnąca w lesie, była bardzo popularnym dodatkiem do cukierków i nalewek. Mnie wysłano do tego sklepu, żebym kupiła tacie piwo. Poszłam sama. Podobno ktoś szedł za mną, ale ja o tym oczywiście nie wiedziałam. Do dziś dnia pamiętam, że ekspedientka zapytała, czy to piwo ma być ciemne czy jasne, a ja rezolutnie odpowiedziałam, że ciemne. Po powrocie do domu okazało się, że tata pije tylko jasne. Okropnie to przeżyłam, ale już nikt mi nie kazał odnieść i zamienić. Także to był pierwszy mój zakup w Sopocie – piwo.

Do szkoły poszłam na Wielkanoc, w 1936 r., mając sześć lat. W Sopocie były dwie polskie szkoły – Szkoła Senacka, potwornie zniemczona, oraz prawdziwie polska Szkoła Macierzy Szkolnej, położona całkiem na dole, przy Łazienkach Południowych. To był szary budynek z okropnie groźną woźną. Strasznie się jej bałam. Zawsze mi się wydawała stara, gruba i krzycząca. Ja się jej potwornie bałam, ale raz wykazałam niesłychaną odwagę cywilną. Mianowicie pewnego dnia szkoła wymyśliła, że będzie nas karmiła tranem. Ja przepraszam, ale ja byłam rozpuszczonym dzieckiem, wychowywanym na srebrach i perskich dywanach, a tu jakaś ordynarna łyżka. Dali mi ogromną łychę ohydnego tranu, który ja natychmiast wyplułam na rękę i potem nie wiedziałam co z tym zrobić. Ponieważ wszystko się odbywało na przerwie, więc wysmarowałam tym klamkę od drzwi do klasy. Woźna tego nie zauważyła, wchodząc do klasy wysmarowała się tym tranem i zrobiła aferę. Kiedy nauczyciel spytał kto to zrobił, dumnie wstałam i się przyznałam. Nikt się nie spodziewał takiej odwagi. Uczniowie zamarli, woźna zamarła, nauczyciel zamarł. Nie było żadnych konsekwencji mojego występku. Pamiętam, że pierwszy raz w życiu miałam autorytet.
Kiedy po wojnie wmurowywano na budynku szkoły tablicę pamiątkową, spotkałam podczas uroczystości tę woźną. Okazała się miłą, starszą panią.

W szkole były tylko dwie pierwsze klasy, potem być może trzy. Ja tam chodziłam do pierwszej i drugiej klasy, bo później przeprowadziliśmy się do Gdyni. Starsze dzieci musiały jeździć do Gdańska, do gimnazjum przy ul. Augustyńskiego.

Prawie nikt z uczniów nie umiał porządnie mówić po polsku, chociaż byliśmy polskimi dziećmi. Nasza znajmość polskiego była wadliwa w pierwszej klasie, ale w drugiej już wszyscy pięknie mówiliśmy. W którymś momencie wprowadzono nam także niemiecki, bo pamiętam, że miałam elementarz z gotyckimi literami. Wtedy jeszcze się pisało gotykiem, a w tej chwili niemieccy studenci nie mają o nim pojęcia. Ja się go sama nauczyłam w drugiej klasie.

Pamiętam, że bawiliśmy się na szkolnym podwórku i śpiewaliśmy “Ojciec Wirgiliusz”. Ja zawsze śpiewałam “ Amiał ich dwanaście”, bo myślałam, że “Amiał” to imię najstarszego. Właśnie tak umieliśmy “Ojca Wirgiliusza” po polsku w pierwszej klasie…
W czasie lekcji musieliśmy się gimnastykować – wstawać i machać rękoma, co uważałam za okropne. To znaczy w pierwszej klasie wszystko było okropne.  Nie, nie płakałam chodząc do szkoły, bo o płaczach nie było mowy. Z tego okresu wyniosłam wspomnienia niezbyt szczęśliwe, ale zawsze, nawet jak mnie z nerwów bolał brzuch, musiałam iść do szkoły. Nie odpuszczano mi.
W drugiej klasie nastał inny nauczyciel – pan Damrat i wtedy szkoła zrobiła się nadzwyczajna, bo pan Damrat był inteligentny i bardzo miły. Był bardzo lubiany świetnie uczył. Nawet rysował nam jak działa cukrownia, wszystko co opowiadał było interesujące. W czasie wojny moja mama go spotkała w Warszawie, gdzie siedział w kawiarni dla Niemców, a po wojnie został w Niemczech… Kiedy był nauczycielem, pewnie nikt z rodziców nie znał jego prawdziwych sympatii.

W klasie było mieszane towarzystwo, nie było ani więcej chłopaków, ani dziewcząt – w sumie około dwadzieściorga dzieci. Pamiętam z takich inteligentnych dzieci to był Januszek D. i Iza Ł., z którą rzucałam w kapelusze panów kępy trawy. Był też niejaki Kąkol, dość ordynarny, chyba był synem jakiegoś rybaka. Januszek przychodził z elegancką mamą i sam był elegancki. Chyba nawet lepiej od innych mówił po polsku.  Pamiętam też żydowskie dzieci – Lili i Hanza – dzieci tego pana, który po wojnie był jednym z dyrektorów firmy “Shell”. Oni wyjeżdżali na narty do Szwajcarii. Ja na nartach jeździłam byle jak, bo byłam niezgrabna i pamiętam, że Lili uczyła mnie tego sportu na pagórkach, na których teraz stoją wieżowce. Potem byłam w Zakopanem, pierwszy raz w życiu bez mamy i bez znajomych, z jakąś dziewczynką, która przyjechała z Hiszpanii. Także ja ani pływać nie umiałam, ani porządnie na nartach jeździć, ani grać w piłkę, bo miałam zeza i chodziłam w okularach. Nigdy mi tego zeza nie wyleczono do końca, ponieważ nastała wojna. Te wszystkie dzieci były lepsze, to znaczy Hanz i Lili jeździli na nartach, umieli pływać, a Zuzi potrafiła nawet jajecznicę zrobić, pomijając że umiała orzecha otworzyć. Ja w stosunku do tych dzieci byłam potworną fajtłapą.

Wracając do szkoły. Na przerwach bawiliśmy się na podwórku, ale to było obskurne podwórko, obskurny budynek, obskurna łyżka do tranu…
Mama zapisała mnie do ZUCH-ów. Chłopcy mieli swoją drużynę, dla której były organizowane rozliczne wyprawy, zaś dziewczynki zbierały się przy “małym podjeździe” (duży podjazd to był ten, którym samochody jeździły, a mały to ten tunel koło szkoły, pod torami kolejowymi, naprzeciwko Urzędu Miejskiego) w małym, ceglanym budyneczku, należącym do PKP. Tam w suterenie, była sala, w której się zbierały zuchy dziewczynki. Przyjeżdżała do nas z Gdyni druhna. Śpiewałyśmy wspólnie “z popielnika iskiereczka”, “ skończyła się bajeczka” itd. Te zajęcia były byle jakie i nie lubiłam ich. Po pierwsze zazdrościłyśmy chłopcom, którzy mieli jakieś wycieczki, jakieś konkretne zajęcia.

Po drugie – pod oknami mojego pokoju maszerowały niemieckie dziewczęta z BDM – Bund Deutscher Mädel. Maszerowały czwórkami, wszystkie miały jednakowe skarpetki, piękne jednakowe spódniczki i jednakowe bluzeczki. Zawsze głośno śpiewały, a ja mówiłam do taty, że chciałabym należeć do ich organizacji. One mi wówczas imponowały… Tata mówił mi na to, że jestem na to za mała i że jak będe starsza to zobaczymy.

Także to była nędza te zuchy. Nędzna suteryna, nędzne zajęcia, nędzne wszystko. Nie miałam żadnych dodatkowych lekcji. W tym czasie moja matka chrzestna usiłowała mnie uczyć francuskiego, ale ponieważ jednocześnie uczyłam się niemieckiego i polskiego, więc moja głowa już tego nie przyjmowała.

cdn.

Wspomnienia gdańszczanki cz. I

Wysłuchała i spisała: Ewa Kowalska

Wokół Polonii sopockiej

Dzień dzisiejszy w dawnym Gimnazjum Polskim