Wielki spiżowy chłop stoi na pustym placu w Śródmieściu Gdyni i chmurnym spojrzeniem mierzy uciekającą perspektywę ulicy Świętojańskiej. Lekko pochylony, skupiony, jakby widownia już stała i czekała, aż zacznie przemawiać. Ale widowni nie ma, plac jest pusty, a samochody na jezdni obojętnie mijają samotnika.

Fot. Bogusław Pinkiewicz

Jedynie za plecami, równie spiżowi, wyrzeźbieni staruszkowie na ławeczce gruchają sobie jak siwe gołąbki. Im to chociaż rzeźbioną rękę przechodzień uściśnie na szczęście, ale Antoni za wielki. Dłonie jak bochny za wysoko. Do niedawna towarzystwa dotrzymywali mu okoliczni skejci, którzy katowali na podeście swoje deskorolki.
Potem podest wokół pomnika wybrukowano, chłopaki w czapkach na opak odeszli. Pozostała po nich legenda, że jak się popatrzy na rzeźbę pod odpowiednim kątem, to rozczapierzone dłonie mówcy robią wrażenie jakoby coś mu ze spodni wystawało. Ot kaprysy optyki, ponoć człowiek widzi to co chce zobaczyć.

Patriotyczne nauki

Kilkadziesiąt lat temu do świadomości młodzieży Antoni Abraham trafiał jako bohater akademii szkolnych, już nie pamiętam z jakiej okazji. Na nich zawsze któryś z kolegów, przebrany w białą sukmanę i maciejówkę odgrywał Abrahama, który ponoć w Paryżu, bijąc pięścią w stół nakłaniał negocjujących Traktat Wersalski do przyłączenia Pomorza do Polski.

Pewnie nasz bohater zdrowo by się uśmiał oglądając te szkolne, narodotwórcze, bajędy. Ale tak to już jest, że ci, którzy żyją pasją i potrafią tę pasję przekuć w czyn, pozostawiają po sobie legendy, zwłaszcza gdy życie ich przypada na czasy wielkich przemian. Barwne życie Antoniego Abrahama warte jest przypomnienia nie tylko dla sprostowania narosłych mitów, ale i pokazania dramatów jakie niosło.

Pisząc o Antonim Abrahamie trzeba zaznaczyć, że choć ma w Gdyni pomnik, ulicę i dom nazwany swoim imieniem, to nie był gdynianinem ani z urodzenia, ani ze względu na staż mieszkania. Osiadł tu dopiero na ostatnie lata życia i tu zmarł, zanim jeszcze Gdynia stała się miastem.

Biorąc pod uwagę czas zamieszkiwania, prędzej można by go określić jako sopocianina albo gdańszczanina, ale tak naprawdę prowadził życie wędrowca. Przemieszczał się od miejscowości do miejscowości, głównie w powiatach Puckim i Wejherowskim, kolportując polską prasę i agitując za trwaniem przy polskiej tradycji. Snuł przy tym opowieści o cudnej Polsce, jaka ma nastać po upadku zaborców.

Takie życie bez konkretnego miejsca, bez stałego zajęcia, nie podobało się niektórym Kaszubom, szczególnie przywiązanym do etosu ciężkiej pracy. Mówili o nim, że był od gadania, a nie do roboty. Ale to nie odebrało mu tytułu Kaszubskiego Króla, na który zapracował sobie latami działalności społecznej wśród ludu.

Urodził się 19 grudnia 1869 roku w osadzie Zdrada pod Mechową w powiecie puckim, w rodzinie bezrolnego chłopa. Mimo dość mizernej edukacji, cztery klasy szkoły elementarnej, miał znakomite przygotowanie do działalności patriotycznej dzięki naukom ks. Teofila Bączkowskiego, proboszcza z Mechowa, który uważał Antoniego za swojego najbardziej pojętnego wychowanka. To właśnie od księdza pochodziła sławna czapka Abrahama, rogatywka, „poznanianka”, różna od typowych czapek noszonych przez Kaszubów. Błędnie tę czapkę opisywano jako „maciejówkę” i często błędnie w „maciejówce” Abrahama przedstawiono. Z czym łączy się pewna anegdota. W „maciejówce” przedstawiony jest na pamiątkowej tablicy zawieszonej przed wojną na ścianie budynku, w którym zmarł. Po zajęciu Gdyni w 1939 r. Niemcy nie usunęli od razu tablicy. Przekonani, że jest na niej marszałek Piłsudski, który cieszył się u nich pewną estymą. Zmyliły ich wąsy i „maciejówka” właśnie.

Wędrujący mówca

Młody Antoni ze względu na warunki materialne rodziców nie miał szans na wyuczenie się jakiegoś rzemiosła. W publikowanych wspomnieniach opisywał, że niemal od kolebki włóczył się po wioskach okolicznych najmując się do prac dorywczych, najczęściej opłacanych posiłkiem i wełną. Na dobrą sprawę nie potrafił zagrzać miejsca u konkretnego pracodawcy, ani w cementowni, ani w przetwórni ryb, ani w leśnictwie.

Czuł powołanie do snucia opowieści, dysputy, organizowania zebrań. Działalność w różnych patriotycznych stowarzyszeniach to był jego żywioł. Być może, gdyby nauczył się dobrze pisać zostałby wziętym publicystą, w którejś z polskich gazet. Niestety mizerne wykształcenie pozwoliło mu jedynie rozwinąć naturalny talent krasomówczy.

Do publicznych wystąpień miał dobre warunki fizyczne. Wysoki był prawie na dwa metry, szeroki w barach, o donośnym głosie wzmacnianym ekspresyjną gestykulacją długich ramion. Łatwo był rozpoznawalny dzięki wspomnianej czapce i krzaczastym wąsom. A przy tym umiał przemawiać tak, że uwielbiano go słuchać. Był jakby ostatnim wędrownym bajarzem, który wiedziony iskrą Bożą, dobrym słowem ubarwia ciężki los maluczkich. Po niedzielnej mszy, stojąc na kamieniu, wozie czy innym spontanicznie zorganizowanych podwyższeniu, gromadził wokół siebie słuchaczy wychodzących z wiejskiego kościoła. Swoje mowy, gęsto okraszane politycznymi dowcipami, przerywał co pewien czas zażywaniem tabaki.

Lubili słuchać go nawet ludzie z wyższych sfer, jak np. admirał Włodzimierz Steyer, dowódca obrony Helu w 1939 r.

Symbol zerwanych kajdan

Jednym z najsłynniejszych wieców na którym występował Abraham, był zorganizowany w Żarnowcu w 1911 roku. Odbył się w domu gospodarza Plińskiego. Żandarmi wyłamali drzwi do sali, w której wiecowano, skuli Abrahama i opierającego się wyprowadzili. Powodem było użycie języka polskiego podczas publicznego przemówienia. Podczas szarpaniny pękły kajdanki na rękach mówcy, co nadało całemu zajściu wielce symboliczną wymowę.

Ludowa legenda dołożyła do tego, że uwolniwszy się z kajdan wyrwał kołek z płotu i obił żandarmów. W gminnych przekazach Abraham stał się niemal mitycznym bohaterem zrywającym łańcuchy niewoli.

Rodzinne dramaty

Zamiłowanie do życia wędrownego agitatora nie sprzyja stabilnemu życiu rodzinnemu. Społecznikowskiej pasji nie pochwalała żona, która musiała nieraz brać na siebie utrzymanie domu i wychowanie pięciorga dzieci. Zapewne konflikt pokoleń i wychowawcze zaniedbania pchnęły jego dzieci w objęcia niemczyzny, zwłaszcza dwaj synowie czuli się Niemcami. Obaj zmarli wskutek ran odniesionych na frontach I wojny światowej. Ich niechęć do polskiej kultury była wielkim osobistym dramatem Abrahama.

Zanim jednak te smutne chwile nastąpiły, ostatnia dekada dziewiętnastego wieku była okresem względnej prosperity państwa Abrahamów. W Sopocie, gdzie zamieszkali, Antoni zatrudnił się przedsiębiorstwie spedycyjnym, zaczął nieźle zarabiać. Dorabiał też jako „złota rączka”. Rychło kupił działkę budowlaną, na której postawił dom i wynajmował w nim pokoje. Dokupił drugi dom, wziął w dzierżawę żwirownię i w końcu założył własne przedsiębiorstwo spedycyjne.

W wielu wspomnieniach Antoni Abraham opisywany jest jako człowiek dobry, serdeczny, aż do łatwowierności. Efektem takiego podejścia do ludzi były podżyrowane przez niego weksle, których wierzyciele nie chcieli bądź nie mogli spłacić. Były to spore należności. Dodatkowo, jako polski działacz, spotkał się z rynkowym bojkotem niemieckich kontrahentów z Gdańska i Sopotu. Wszystko to razem doprowadziło go w 1908 roku do bankructwa, z którego nigdy finansowo się nie podniósł.

Komiwojażer

Porzucił Sopot i przeniósł się do Oliwy. Zatrudnienie znalazł jako komiwojażer maszyn do szycia i rowerów. Praca ta pozwalała na kolportowanie na całym Pomorzu polskiej prasy i materiałów propagandowych. Mieszkając w Oliwie oddawał się żarliwej działalności społecznej, brał udział w działalności polskiego Towarzystwa Ludowego „Jedność” i towarzystwa śpiewaczego. Mieszkał tam do 1920 roku, z Oliwy wyruszył też na sławną wyprawę do Paryża.

Towarzystwa Ludowe stały się pasją Abrahama. Pod jego wpływem powstawały one na Kaszubach masowo: w Kielnie, Wejherowie, Gdyni, Redzie, Kościerzynie i wielu innych miejscowościach. W tym czasie popadał w konflikty z pruską policją, której nie podobała się patriotyczna działalność i głoszone poglądy. Dla Abrahama Prusak i ewangelik był synonimem wroga, czego nie ukrywał w swoich wystąpieniach. W latach 1913 i 1914 wytoczono mu około czterdzieści spraw karnych. Najczęstszym zarzutem było używanie języka polskiego podczas zgromadzeń publicznych. Areszt stawał sie jego drugim domem. Dzięki temu znakomicie orientował się w prawie pruskim, tak, że nieraz dawał innym rady jak je zręcznie wykorzystywać.

Wyprawa do Paryża

Tak doczekał wojny światowej, na którą musiał wyruszyć jako poddany pruski. Z frontu przywiózł niegroźną ranę i wrócił w 1918 roku do pracy społecznej. Przede wszystkim włączył się w przygotowania do ewentualnej walki z zaborcą w ramach Organizacji Wojskowej Pomorza.

Inicjatywa wysłania na konferencję pokojową do Paryża przedstawicieli Kaszubów wyszła prawdopodobnie z paryskiego Komitetu Narodowego Polskiego, lub jego poznańskiej delegatury. Delegacja wyruszyła, chociaż brakuje wiarygodnych źródeł podających jej skład. Najbardziej prawdopodobny wydaje się następujący: dr Mieczysław Marchlewski, Antoni Abraham, Tomasz Rogala i Antoni Miotk. Dotarli do celu tylko Rogala i Abraham, pozostałych zatrzymały władze niemieckie. W legendy już obrosło samo przedostanie się z Pomorza do Warszawy, skąd z dyplomatycznymi paszportami udali się do Paryża. Sam Abraham koloryzował opowieści o tej części podróży, mówiąc, że przekradał się w żebraczym przebraniu albo, że przedzierał się przez okopy powstańców wielkopolskich.

Emisariusze wieźli ze sobą dowody polskości Pomorza, książki adresowe i roczniki polskich czasopism. Najpewniej spotkali się, razem z delegacją Ślązaków i Mazurów, z tzw. Komisją Cambona zajmująca się sprawami polskimi.

W tym czasie zapadły już decyzje, że Pomorze z Kaszubami przypadnie Polsce, o utworzeniu Wolnego Miasta i plebiscytach na Warmii i Mazurach. Więc ich świadectwo nie miało wielkiego znaczenia. I wiele na te decyzje wpłynąć już nie mogli. Próbowali jeszcze kontaktów z francuskimi mediami i ambasadami wpływowych państw, ale nie znaleźli wielkiego zrozumienia, traktowano ich raczej jako egzotyczna ciekawostkę..

W kraju wokół wyjazdu delegacji stworzono legendę. Przyczyniły się do niej nadzieje i nadmierne oczekiwania rodaków. Słuchając relacji uczestników, ludzie, z różnych przemilczeń czy niejasności, wysnuwali wnioski, że delegaci spotykali się tam z politykami decydującymi o losach świata. Stąd krótka droga do powstawania ludowego mitu, który rozpowszechniała wieść gminna i popularna prasa.

I tak według jednych Abraham w obecności Woodrow Wilsona i Davida Lloyd Georga miał walić pięścią w stół i gromko przekonywać, że Kaszubi muszą należeć do Polski. Cytowano jego rzekomą wypowiedź:

Pomorza nôm ani kusi purtok djabeł zabrac ni może

Inni autorzy dodatkowo prowadzili Abrahama do Clemenceau’a. Każdy coś dodawał, upiększał, a naród żądny pokrzepienia wierzył, zwłaszcza, że autorzy często powoływali się na relacje samego Abrahama. W ten sposób narodził się symbol polskiego ducha nad Bałtykiem. Opowieści te bezkrytycznie powielano w publicystyce, książkach i szkolnych czytankach, nawet do lat 70-tych XX wieku.

Samemu Abrahamowi pewnie legenda ta nie przeszkadzała. Rosła w ten sposób jego popularność i poszerzały się możliwości społecznego oddziaływania.
Został między innymi wyznaczony do organizacji powitania wojsk polskich na Pomorzu w lutym 1920 r. Stanął na czele komitetu powitalnego w Wejherowie.

Gdyńskie rozczarowanie

Powstanie Wolnego Miasta Gdańska Abraham odbierał jako klęskę. Chciał mieszkać w odrodzonej Polsce, a ciągle był obywatelem nie do końca zrozumiałego tworu administracyjnego, zarządzanego w praktyce przez Niemców. Na wiecach i zebraniach podważał sens istnienia Wolnego Miasta, angażował się w prace Komisji Delimitacyjnej (ustalającej przebieg granic) i jak mógł przekonywał członków komisji o konieczności włączenia poszczególnych wsi do Polski. W końcu zniechęcony walką z Niemcami przeniósł się do Gdyni.

Zamieszkał w domu, który ludowa tradycja ochrzciła „Domkiem Abrahama”. Zatrudnił się aż w Pucku, w wędzarni ryb, ale nadal wolał działalność społeczną od pracy zarobkowej, skutkiem czego żona z córką musiały zająć się handlem rybami aby jakoś utrzymać dom.

Fot. Bogusław Pinkiewicz

 

Abraham dyskontował otaczającą go legendę na rzecz służby społecznej. Został gminnym radnym, przewodził wycieczkom, pielgrzymkom i witał odwiedzających Gdyni dygnitarzy oraz znane osobistości. Ale coraz gorzej czuł się między frakcjami rozgrywającymi swoje polityczne interesy, których nie rozumiał. Rozczarowała go nowa administracja obejmująca rządy na Pomorzu, rugująca Kaszubów z urzędów, wprowadzająca swoich. Wymarzona Polska nie była Polską kaszubską. Była Polską tych, których Kaszubi pogardliwie nazywali Bosymi Antkami, rażący Kaszubów niegospodarnością i arogancją. Coraz trudniej było się w tym znaleźć wędrownemu gawędziarzowi. Przybysze szukający przyszłości w budującej się Gdyni nie chcieli słuchać jego opowieści. Na poczucie zagubienia nakładała się postępująca choroba.

Za to w kraju zdobywał coraz większy rozgłos. Słali do niego listy pochwalne i gratulacyjne z różnych stron kraju, w tym akademicy ze Lwowa, Krakowa i Warszawy. Z rąk prezydenta Stanisława Wojciechowskiego otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.

Zdążył jeszcze wziąć udział w uroczystej wizycie prezydenta Wojciechowskiego w Gdyni, jednak jego siły się wyczerpywały. Ciężka choroba jeszcze bardziej pogrążyła go materialnie, umierał w biedzie. Przyjaciele zdobyli u prezydenta RP zapomogę, jednak zdrowia nic już nie mogło mu przywrócić. Zmarł 23 czerwca 1923 roku. Dziś powiedzielibyśmy, że w wieku średnim, który dla wielu obecnych osób działających publicznie jest dopiero wstępem do rozkwitu kariery. Spoczął na oksywskim cmentarzu, przy kościele Św. Michała.

Nie wiemy czy Antoniemu Abrahamowi spodobałaby się obecna Polska. Ale flagi stojące szeregiem obok pomnika na pustym placu Kaszubskim by mu się podobały. Kaszubskie i polskie razem. Tak jak miało być.

Autor: Bogusław Pinkiewicz

Przy pisaniu tego tekstu posiłkowałem się książką Tadeusza Bolduana „Trybun Kaszubów”.

Antoni Abraham – dobry Polak, kiepski ojciec