Wacław Dobosz marzył o pisaniu „od zawsze”. W młodości parał się poezją, którą z czasem zarzucił, bo były ważniejsze sprawy – dom, rodzina, budowa zapory w Solinie. Na emeryturze ponownie sięgnął po pióro. Spisuje historię swojego życia, począwszy od dzieciństwa spędzonego w Tępczu na Kaszubach i młodości, która upłynęła na Oruni. Jednak szczególnie bliskie jego sercu jest I Liceum Ogólnokształcące w Gdańsku i lata w nim spędzone. Na podstawie tych właśnie, nie wydanych jeszcze, wspomnień powstała niniejsza opowieść.

Wacław Dobosz - I Liceum Ogólnokształacące

Wacław Dobosz na dziedzińcu I LO / Fot. Marek Adamkowicz

– Do „Jedynki” poszedłem w 1950 roku – mówi pan Wacław. – Było to wówczas I Państwowe Gimnazjum i Liceum. Przeżyłem tu jeden z najciekawszych okresów w moim życiu.

Gdańsk z tamtych czasów trudno dziś sobie wyobrazić. Miasto było zrujnowane, gdzie okiem spojrzeć rozciągało się morze gruzów. Cegłę i betonowe resztki zabudowań wywożono wagonikami po torach, które biegły ulicą Łagiewniki w stronę Browarnej i gigantycznego bunkra przy Olejarnej.

Budynek szkoły był jednym z nielicznych w tej okolicy, które szczęśliwie ocalały z wojennej pożogi. Pięć lat po jej zakończeniu w zasadzie nie było już śladów walk, nie licząc braku sali sportowej, zniszczonej wybuchem bomby. Szybko uporano się z usuwaniem szkód, choć początkowo widok dawnej Wyższej Szkoły Realnej św. Piotra i Pawła nie napawał optymizmem. Bernard Janik, pierwszy dyrektor „Jedynki”, relacjonował po latach, że w kwietniu 1945 roku, gdy przejmował placówkę, zastał w niej totalny chaos:

„Po kątach leżała porzucona broń, amunicja, mundury i przykryte zwłoki kilku żołnierzy niemieckich. Na korytarzu parterowym sterczały kopce piasku przeciwpożarowego, rozbitego szkła okiennego, leżały deski, pale, drągi, papiery różnego gatunku i przeznaczenia – słowem wielkie śmietnisko, przez które trudno było przejść”.

Zniszczenia wojenne w osobliwy sposób określiły też skład klasy pana Wacława. Większość chodzących do niej uczniów mieszkała we Wrzeszczu, gdzie zachowało się stosunkowo dużo domów. Jedynie młody Dobosz dojeżdżał na lekcje z Oruni, początkowo zresztą w bydlęcym wagonie.

– Kiedy zaczynałem naukę, istniały nie tylko klasy koedukacyjne – zaznacza. – Do mojej chodziło czterdziestu chłopaków. Były jeszcze dwie klasy żeńskie, ale do dziewczyn trudno było się zbliżyć.

Możliwości zawarcia, czy zacieśnienia znajomości, szukano przy każdej okazji. Mogła to być akademia z okazji rocznicy Wielkiej Rewolucji Październikowej, poranek poświęcony pieśni i poezji radzieckiej w ramach miesiąca pogłębienia przyjaźni polsko-radzieckiej lub uroczystość w rocznicę urodzin Józefa Stalina. Takie to były czasy…

– Trafiłem do szkoły w samym środku stalinizmu – przyznaje gdańszczanin. – Indoktrynacja przyjęła wówczas niewyobrażalne rozmiary, choć już nieco wcześniej miałem z nią styczność w harcerstwie. Na wzór radziecki wprowadzono w nim czerwone chusty pionierów i nowe oznaki. Kazano też robić gazetki ścienne na cześć Stalina.

I Liceum Ogólnokształcące, tzw. „Jedynka” u progu lat 50. stała się bastionem „sił postępowych”. Działały w niej Związek Młodzieży Polskiej i Służba Polsce, do tego kółko marksistowskie, które miało jeden, acz niezaprzeczalny, walor. Po rozmowach na temat przewagi materialistycznego oglądu świata nad idealistycznym organizowano potańcówki. Teoretycznie miały one być wabikiem na młodzież, bywało jednak, że uczniowie wyrywali się z ryz i nastawiali płyty z przedwojennymi, dekadenckimi szlagierami Fogga albo Paula Robesona. Inna sprawa, że właśnie w tamtym czasie Robeson dostał w ZSRR Nagrodę Pokojową i Nagrodę Lenina. Miała to być odpowiedź na szykany, jakich muzyk doświadczał w Stanach Zjednoczonych ze względu na kolor skóry.

– Agitacja zetempowska była na tyle duża, że już w 1951 roku „przegłosowano” zmianę charakteru placówki – wspomina pan Wacław. – Od tej pory byłem uczniem Ogólnokształcącej Szkoły Stopnia Licealnego Towarzystwa Przyjaciół Dzieci nr 1, a więc takiej, w której nie było religii. Przed naszymi pedagogami postawiono zadanie kształcenia w duchu materialistycznym.

I Liceum Ogólnokształcące, czyli świadkowie starego świata

Zofia Gałczyńska

Żadna szkoła, co oczywiste, nie może się obyć bez nauczycieli. Spośród tych, którzy pracowali w „Jedynce” w pierwszej połowie lat 50. Wacław Dobosz przywołuje cztery postaci. Były one dla niego świadkami starego, przedwojennego świata i wartości, dla których w Polsce Ludowej nie było miejsca. Skomplikowane losy swoich pedagogów poznał zbierając materiały do wspomnień.

We wdzięcznej pamięci wciąż zachowuje polonistkę Zofię Gałczyńską (1904-1981), której ojciec Oskar Kleindienst był pastorem luterańskim w Płocku. Zmarł, gdy miała dziewięć lat. W 1919 roku na wojnie z bolszewikami zginął jej jedyny brat, zaś szwagier, senior diecezji poznańsko-pomorskiej Gustaw Manitius, został zamordowany przez hitlerowców w styczniu 1940 roku. W okresie międzywojennym Zofia Gałczyńska była nauczycielką w Poznańskiem, a pracę w „Jedynce” rozpoczęła w roku 1945. W szkole pozostała przez następne szesnaście lat.

Nauczycielka fizyki Anna Iwaniukowicz

Z drugiego końca Polski, tj. ze Lwowa, pochodziła nauczycielka fizyki Anna Iwaniukowicz (1905-1992). Przed wojną pracowała w Brześciu nad Bugiem, skąd została przez Niemców wywieziona do Włoszczowej. Do Gdańska sprowadziła się w 1945 roku, znajdując zatrudnienie w „Topolówce” we Wrzeszczu. Po dwóch latach przeniosła się do „Jedynki”, gdzie nauczała do połowy lat 70.

Wyjątkowo barwną postacią był Leopold Borecki (1890-1973). Urodzony w Sądowej Wiszni pod Lwowem, już we wczesnej młodości zaangażował się w działalność niepodległościową. W 1913 roku wyjechał do Brazylii, by tworzyć i szkolić drużyny strzeleckie złożone z miejscowej Polonii. Wobec niemożności przedostania się tych oddziałów do Polski, pozostał za oceanem aż do roku 1920. Po powrocie walczył w bitwie warszawskiej i został ciężko ranny. Śladem po tym była niesprawna ręka.

W okresie międzywojennym Borecki studiował na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu Wileńskiego, a następnie nauczał w Brześciu nad Bugiem. Po wybuchu wojny zaangażował się w konspirację akowską, do czego w nowej rzeczywistości nie chciał się przyznawać.

– W czasach szkolnych niewiele o nim wiedzieliśmy – przyznaje pan Wacław. – W zasadzie tylko tyle, że przebywał w Brazylii i że z tego okresu miał doświadczenie zawodowe. Jako pedagog cieszył się autorytetem.

Zdaje się, że władze nie do końca były świadome, kim jest skromny nauczyciel biologii. Stawiano go za wzór pedagoga, odznaczano, chwalono za głoszenie materialistycznego poglądu świata. Profesor Borecki stworzył w „Jedynce” znakomitą pracownię przyrodniczą, jedną z najlepszych, jakie istniały w trójmiejskich szkołach.

Szczególna wieź łączy Wacława Dobosza z nauczycielem geografii, Eugeniuszem Andrzejewskim. Dziś emerytowany pedagog ma ponad osiemdziesiąt lat i mieszka we Wrzeszczu. Kiedy przyszedł do pracy w „Jedynce”, był młodym człowiekiem z życiorysem, wypełnionym służbą w AK, udziałem w operacji „Ostra Brama” i kilkuletnim pobytem na Syberii. Do szkolnej legendy przeszły organizowane przez niego wycieczki i życzliwy stosunek do młodzieży. Z czasem profesor Andrzejewski porzucił nauczanie w ogólniaku na rzecz wykładów w Instytucie Geografii Uniwersytetu Gdańskiego.

Na osobną uwagę zasługuje sylwetka łacinnika Izydora Pastuszyna. którego nagła śmierć wstrząsnęła szkolną społecznością. Jego zwłoki znaleziono w marcowy poranek 1952 roku na chodniku przed głównym wejściem. Mieszkał na poddaszu „Jedynki” i mówiło się, że popełnił samobójstwo z powodu nieszczęśliwej miłości. Równie dobrze mógł to być nieszczęśliwy wypadek, choć szeptano też, że to „smutni panowie” z UB pomogli Pastuszynowi rozstać się z życiem. Podobno w czasie wojny był w konspiracji…

Narodziny pasji

Będąc uczniem w I Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku, Wacław Dobosz odkrył dwie wielkie pasje – kolarstwo i wspinaczkę wysokogórską.

– Do klubu kolarskiego Włókniarz zapisałem się razem z kilkoma kolegami – wspomina. – Niestety, nie pamiętam już, gdzie on działał, w każdym razie trenowaliśmy naprawdę porządnie. Oczywiście, były też starty na zawodach.

Ówczesnym rowerom daleko było do obecnych, niemniej jazda na wyścigówce to było coś! Miały wolnobieżną zębatkę, ręczny hamulec, wąskie siodełko i kierownicę wygiętą do dołu. Intensywna eksploatacja nie pozostawała bez wpływu na ich stan. Co rusz trzeba było wymieniać sflaczałe dętki, naciągać szprychy, regulować ręczne hamulce, czyścić zacinające się koła zębate.

– Pierwszy wyścig, w którym wziąłem udział, był w Gdyni, na Skwerze Kościuszki – mówi pan Wacław. – Potem przyszła pora na starty w Polsce. Z wynikami bywało różnie.

Szczególnie dramatyczny przebieg miały zawody w Kartuzach, gdzie zwycięstwo wydawało się być na wyciągnięcie ręki. Pełny animuszu licealista przewodził tam stawce, ale tuż przed metą wpadł na bramę powitalną. Rower pogiął się, jednak młodzieniec nie zrezygnował z walki. Zarzucił jednoślad na ramię i dobiegł do mety. Był siódmy!

– Kolarstwo miało tę zaletę, że klub sportowy, w którym je uprawialiśmy był w stanie wyreklamować nas od wyjazdu na obóz Służby Pracy – przyznaje pan Dobosz – a wakacyjny trening klubowy tak naprawdę stał się wycieczką rowerową po kraju.

Niezapomnianych doznań dostarczały też góry. Miłość do nich rozbudzał w uczniach profesor Andrzejewski, choć w przypadku pana Wacława zainteresowanie wspinaczką kiełkowało już wcześniej, zaraz na początku nauki w „Jedynce”. Stało się tak za sprawą niemieckiej książki o Alpach, która pochodziła ze zbiorów dawnej Biblioteki Miejskiej albo szkoły świętych Piotra i Pawła. Wyrzucono ją na dziedziniec przy sprzątaniu pomieszczeń. W książce były sugestywne zdjęcia niebosiężnych szczytów.

Eugeniusz Andrzejewski

– To dlatego zamiast pójść, jak inni, na bal maturalny, wolałem razem z profesorem Andrzejewskim i uczniami z naszej sekcji geologicznej pojechać na wycieczkę w Tatry – wyjaśnia.

Niedługo przed zakończeniem nauki w szkole, zaszła w niej istotna zmiana. Klasę męską rozwiązano, przenosząc uczniów do klas dziewczęcych. Oficjalnie zrobiono to dla… podniesienia poziomu wiedzy koleżanek (sic!). Wątpliwe, czy rzeczywiście taki był powód tej decyzji, pewne jest natomiast, że w koedukacyjnej klasie bardzo trudno było utrzymać hormony na wodzy…

Czas kwitnących kasztanów, czyli matura w I Liceum Ogólnokształcącym w Gdańsku

Do matury Wacław Dobosz przystąpił w 1954 roku.

– Z egzaminami pisemnymi raczej nie miałem problemu. Kłopot pojawił się na ustnych, tym bardziej że w ciągu tygodnia trzeba było zdać język polski, matematykę, fizykę, biologię, historię i naukę o konstytucji – wylicza.

Do spotkania z komisją egzaminacyjną przygotowywał się ślęcząc nad książkami w domu albo też w plenerze – w okolicach Placu Zebrań Ludowych i pobliskich cmentarzy.

– Kiedy wywołano mnie do odpowiedzi, wszedłem do klasy na miękkich nogach – przyznaje pan Wacław.

Do dziś pamięta pytanie wylosowane na egzaminie z polskiego. Miał odpowiedzieć, jaki był stosunek Hrabiego do chłopów w utworze Adama Mickiewicza „Pan Tadeusz”?

– Nie znałem dobrze „Pana Tadeusza”, ale odpowiedź pozornie narzucała się sama, bo przecież uczono nas nieustannie, że chłop i robotnik był zawsze wyzyskiwany i okropnie traktowany przez bogaczy – opowiada. – Na szczęście pani Gałczyńska widząc, że moje dukanie zmierza w złym kierunku, zaczęła mnie naprowadzać. Bardzo mi pomogła.

Pewne problemy pojawiły się na egzaminie z fizyki i biologii, która była zdawana jako ostatnia. Tutaj z kolei pobłażliwością wykazał się profesor Borecki. Droga na studia została otwarta.

Ze względów praktycznych pan Wacław zdecydował się wstąpić na Wydział Budownictwa Wodnego Politechniki Gdańskiej. Uczelnia była na miejscu, więc nauka kosztowała mniej, niż gdyby wyjechał do innego miasta. A potem…

Archiwalne zdjęcia pochodzą ze zbiorów Wacława Dobosza 

***

Zapewne kiedyś dowiemy się, jakie były dalsze losy Wacława Dobosza. Najpierw jednak musi on przejść przez życie po własnych śladach – zasiąść raz jeszcze w salach wykładowych politechniki, wspiąć się na tatrzańskie szczyty, odwiedzić plac budowy zapory w Solinie. Ma nadzieję, że pomogą mu w tym znajomi z dawnych lat. Jeśli ktoś chciałby się skontaktować z Wacławem Doboszem, może to zrobić mailowo pisząc na adres [email protected]

Autor: Marek Adamkowicz