Europejskie Centrum Solidarności – mając okazję uczestniczyć w jego otwarciu (i to dwa razy – raz w „dniu obywatelskim” i drugi raz w dniu bardzo vipowskim), obejrzałem pobieżnie nową wystawę, będącą nową wersją istniejącej od lat, niegdyś zlokalizowanej w schronie przy ul. Wały Piastowskie, wystawy „Drogi do wolności”. By ją zwiedzić dokładnie wybrałem się do ECS-u powtórnie już 2 września. Jako że fundusze na stworzenie nowej wystawy wydano raczej na jej formę, w mniejszym stopniu na treść, podzielić chciałbym się wrażeniami głównie dotyczącymi owej formy.

Europejskie Centrum Solidarności

Wystawa jest imponująca. To moje pierwsze wrażenie. Wrażenie odniesione już w pierwszej sali poświęconej strajkom w 1980 roku. Sale wypełnione są zarówno eksponatami, jak i przestrzennymi instalacjami, a wszystko to naszpikowane jest niezbędnym w XXI wieku dodatkiem: multimediami. Z każdego kąta, a czasem i nie z kąta, odzywają się dźwięki i słowa, będące oryginalnymi nagraniami z czasów, o których opowiada wystawa, bądź kompozycjami wprowadzającymi zwiedzającego w stosowny nastrój. Jeśli idzie o oryginalne artefakty to jest ich znacznie więcej niż było na „Drogach do wolności”, na czele ze słynnymi tablicami 21 postulatów, suwnicą Anny Walentynowicz, szafkami stoczniowców i charakterystycznym wózkiem akumulatorowym.

Czytelność przesłania poszczególnych sal jest różna. Niektóre opowiadają swoją część scenariusza wystawy jasno i klarownie zarówno układem, jak i treścią instalacji (sala o narodzinach Solidarności). W innych widać rozmach artystyczny, jednak przesłanie gdzieś się gubi (sala o upadku imperium).

W poszukiwaniu kierunku zwiedzania

Główną, widoczną już na początku zwiedzania wadą wystawy jest zupełny brak trasy zwiedzania. Wchodząc do sali najbliższej windom i schodom ruchomym, zwiedzający jest od razu przekierowywany do drugiej (środkowej) sali przez stojącą przy wejściu panią. I słusznie, bowiem przedstawiona w niej historia chronologicznie poprzedza to, o czym opowiada pierwsza sala. Powstaje pytanie, czy nie dało się zamienić ekspozycji pomiędzy salami na etapie projektowania. Kolejna osoba z obsługi zajmuje się informowaniem wchodzących przez jedne z licznych drzwi gości, że „tędy się nie wchodzi”. Czemu zatem drzwi nie są zamknięte?

Również poszczególne sale pozbawione są „kierunku zwiedzania”, co powoduje błąkanie się zwiedzających w różne strony, od stanowiska do stanowiska. W przypadku pojedynczych osób lub rodzin, nie powoduje to specjalnych utrudnień, gorzej kiedy zaczną się w „wąskich gardłach” zderzać większe grupy. Dopiero teraz docenić można jak logiczna była dawna wystawa „Drogi do wolności”, gdzie zwiedzanie wiodło wyraźnie od przyczyn do skutków.

W trzecim dniu funkcjonowania wystawy logika opowieści została dobita brakiem możliwości obejrzenia sali poświęconej obradom okrągłego stołu. Na prowadzących do niej pałacowych drzwiach wisiała ręcznie napisana kartka na której proszono, by nie przeszkadzać… Wewnątrz odbywało się trudne do zidentyfikowania spotkanie. Pytanie brzmi, kto tu komu przeszkadzał? Kto jest najważniejszy na wystawie? Czy nie zwiedzający przypadkiem? Czy w gigantycznym budynku ECS-u nie było innego miejsca, w którym mogłoby się odbyć to zgromadzenie „za zamkniętymi drzwiami?”

Nowa wystawa zasypuje zwiedzającego setkami postaci i wydarzeń, w których nie pozostaje mu nic innego jak się kompletnie zagubić. Wydaje się zatem, że porównanie dawnych „Dróg” z nową wystawą stałą ECS jest dowodem na słuszność stwierdzenia: więcej nie znaczy lepiej.

Całokształt stwarza wrażenie, że wystawa skierowana jest do indywidualnego odbiorcy, który ma czas na spędzenie w niej ok. 2 godzin, a także nie zamierza ograniczyć swojej percepcji do jednej wizyty. Nie wiem natomiast jak autorzy wystawy wyobrażają sobie jej zwiedzanie przez grupy zorganizowane. Przewodnicy mogą zapomnieć o dawnym przesuwaniu się wraz ze zwartą grupą po osi czasu, wijącej się wśród podziemnych sal „Dróg do wolności”. W ECS-sie skazani będą na wybieranie z każdej sali kilku elementów i ciągłą walkę o spójność grupy, rozpraszanej ustawicznie choćby przez kuszące z każdej strony multimedia, przeznaczone do użytku w pojedynkę (ekrany ze słuchawką). Pewnym rozwiązaniem dla grup zorganizowanych będzie ich dezorganizacja na czas zwiedzania wystawy i wyposażenie uczestników w tzw. audioguidy. Te jednak w trzecim dniu po uroczystym otwarciu wystawy dostępne były jedynie z polską wersją narracji. Po stronie zalet wystawy zapisać trzeba natomiast dwujęzyczność etykiet przy większości stanowisk. W przypadku multimediów jest już gorzej. O ile zdążyłem się zorientować, niektóre zaopatrzono w angielskie napisy lub wersję angielską treści, inne nie.

Wiele mówiło się o edukacyjnej funkcji całego Centrum, jak i jego stałej wystawy. W trakcie obu ceremonii otwarcia wielokrotnie padały słowa o skierowaniu jego przesłania do „młodego pokolenia”. Otóż młode pokolenie towarzyszyło mi w zwiedzaniu wystawy w osobie bardzo ciekawej świata pięciolatki. Celowo pozwoliliśmy jej na eksplorację wystawy we własnym zakresie, na usadowienie się na stanowisku p. Walentynowicz, na przyłożenie do ucha każdej możliwej słuchawki i dotknięcie każdego możliwego ekranu. Celowo również powstrzymaliśmy się od dodatkowych wyjaśnień, a pytań żadnych nie było. Jaki był efekt? Otóż po zwiedzeniu wystawy dziecko zapytane o to o czym była, odpowiedziało krótko: „Nie wiem”. Indagowane czy wystawa się jej podobała, bez namysłu powiedziało: „Nie, bo nie było żadnej zabawki”. Czy taką recenzję trzeba uzupełniać lub komentować? Dodam, że to samo dziecko, oglądając zaraz potem „Wybuch”, zasypywało nas pytaniami o pojawiające się na ekranie sceny, a przepytane po powrocie do domu o to o czym był film, streściło nadzwyczaj sprawnie, tło wybuchu II wojny światowej, dodając, że zamiast walczyć, „oni mogli się zapytać czy mogą tu zamieszkać”. Jak więc widać, o dzieciach, które przecież przyjdą tam z rodzicami, autorzy wystawy zupełnie i kompletnie zapomnieli.

Czas na wnioski…

Dawne „Drogi do wolności”, o niebo biedniejsze i prostsze, dawały czytelny obraz sytuacji, która doprowadziła do wybuchu solidarnościowej rewolucji. W klarowny sposób prowadziła zwiedzającego przez jej poszczególne etapy, wzloty i upadki. Uczyła historii, ale jednocześnie odwoływała się do emocji zwiedzającego, który mógł współczuć, cieszyć się i zadumać. Wskazywała wyjątkowość polskich dróg do wolności, polegającą na bezkrwawym przejściu od totalitaryzmu do demokracji. Uzmysławiała gościom, zwłaszcza tym z daleka, że upadek muru berlińskiego był efektem, nie zaś początkiem procesu, który odmienił oblicze świata. Wszystko to podane było w sposób chronologiczny i jasny zarówno dla osób zwiedzających wystawę indywidualnie, jak i uczestników grup oprowadzanych po niej przez przewodników. Te niewątpliwe zalety „Dróg” zagubiły się gdzieś w monumentalizmie ECS-u i jego stałej wystawy. Wystawa w ECS-ie to miejsce nadające się do spokojnej kontemplacji setek wątków związanych z odzyskaniem przez Polskę niepodległości, do prowadzenia lekcji muzealnych dla średniej i starszej młodzieży, wreszcie do obcowania z nowoczesną sztuką, jaką niewątpliwie są niektóre instalacje. Co dotrze z przesłania ekspozycji do uczniów, do cudzoziemców i innych ludzi po raz pierwszy stykających się z tą tematyką – nie wiem. Obawiam się, że niezbyt wiele. Gdańszczanie, którzy w znacznej części sfinansowali całe przedsięwzięcie płacąc podatki, powinni koniecznie zobaczyć wystawę i jak się da korzystać z ECS-u, który mądrze zagospodarowany ma prawdziwą szansę stać się ważnym punktem na kulturalnej mapie nie tylko Miasta, ale i szeroko pojętego regionu.

Tekst: Aleksander Masłowski