Jazz Jantar wystartował w fantastycznym stylu, skutecznie pobudzając apetyt na kolejne gwiazdy festiwalu.

fot. Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl www.wyszomirski.pl

fot. Paweł Wyszomirski / TESTIGO.pl www.wyszomirski.pl

Napisać, że nadchodzący Jazz Jantar zapowiada się imponująco, to jakby nie napisać nic. Konsekwencja, z jaką rozwija się ten mający już czterdzieści lat na karku festiwal, budzi podziw i szacunek. Gdański klub Żak mógłby pójść na łatwiznę i zapraszać kolejne bezbarwne gwiazdki komercyjnego, miękkiego jazzu, jednakże zamiast tego od kilku lat program imprezy jest budowany w oparciu o artystów awangardowych i ciągle poszukujących, a poszczególne edycje przedstawiają konkretne zjawiska we współczesnym jazzie. Te wszystkie elementy powodują, że Jazz Jantar przeżywa obecnie swoją kolejną (którą to już?) młodość.

Tym razem kluczem, według którego zaproszono część artystów, były trąbka oraz Francja – o ile ta pierwsza nie powinna nikogo dziwić, o tyle kraj kojarzący się wszystkimi z serami i winem jest frapującym mianownikiem w kontekście współczesnego jazzu. Jak trafny był to pomysł, udowodnił w Filharmonii Bałtyckiej Erik Truffaz Quartet, którego występ inaugurował festiwal.

Koncerty festiwalowe na Ołowiance często miały uroczysty, dość podniosły charakter. Tym razem było zupełnie odwrotnie: francuski trębacz wraz z towarzyszącymi mu muzykami zagrali z niezwykłą swobodą i luzem. Ze sceny popłynęły dźwięki łączące w sobie jazz, elektronikę, funk, a nawet stary dobry ragtime. Od początku uderzyło mnie, ile miejsca Truffaz pozostawia pozostałej trójce – gdybym nie wiedział, że to on jest liderem, nie byłbym w stanie się tego domyśleć z jego gry czy odnoszenia się jego do swoich towarzyszy – ani przez moment nie dominował nad resztą. Nic zresztą dziwnego, gdyż skład ten koncertuje i nagrywa z nim już od kilkunastu lat. I tak, jak zazwyczaj męczą mnie klasyczne jazzowe solówki, tym razem nie miałem nic przeciwko nim. Patrick Muller na klawiszach oraz fortepianie potrafił płynnie przejść z tworzenia delikatnego tła do istnej kaskady melodii, a basista Marcello Giuliani zamiast bezsensownie się popisywać, rozbujał swoim stylem całą filharmonię. Jedynym zgrzytem były kompletnie niepotrzebne manipulacje wokalem, które za pomocą elektroniki tworzył perkusista Marc Erbetta.

Sam Truffaz stanowił znakomity kontrast na tle reszty. Jego trąbka brzmiała ciepło i staromodnie, stanowiąc równowagę dla atonalnych melodii, które wychodziły spod jego palców i z płuc. Francuz grał oszczędnie i koncentrowała się na nastroju i atmosferze – doskonale zdawała sobie sprawę, że czasem mniej znaczy więcej, tworząc dźwięki pełne przestrzeni.

Dawno nie widziałem kwartetu jazzowego, który grałby razem z taką wielką i nieukrywaną przyjemnością. Być może Erik Truffaz już nie wyznacza nowych standardów w jazzie, ale z całą pewnością nadal ujmuje szczerością i entuzjazmem. A to przecież liczy się najbardziej.

Koncerty w Trójmieście

 

Tekst: Krzysztof Kowalczyk