Do Gdańska zawsze się wraca. Nawet, gdy się myśli, że to już historia, nawet gdy się zdaje, że to już przeszłość. Od Gdańska nie uciekniesz.

Sylwia Kubryńska

Brunetka. Chuda, jakaś ptasia. Roztrzepana przy tym, choć zdolna. Przyjechała do Krakowa studiować, jakby jej w Gdańsku za mało szkół postawili. I, gdyby nie skłonność do wiśniówki, mogłaby dziś, kto wie, może i mogłaby by dziś brylować na salonach Hollywood?

Tak, tak. Steven Spielberg nagrywał w Krakowie Listę Schindlera, gdy ona, wtedy studentka UJ, biegała za gołębiami po krakowskim rynku. Czy jej czarne oczy, czy raczej wystające kości policzkowe przykuły uwagę reżysera? Jutro, powiedział, jutro o ósmej rano przyjdź na plan zdjęciowy. I jeszcze dodał: szukałem takiej twarzy. Tak powiedział. Szukałem takiej twarzy. On, gwiazda współczesnego kina światowego! On szukał takiej twarzy! Takich oczu, takich ust wydatnych, tak zapadłych policzków! Takich ciemnych brwi, takiego gładkiego czoła!

Kim mogłaby zostać, gdyby poszła na ten plan? Czy miałaby dziś tak głupi problem, jak niezapłacony rachunek za prąd? Gaz? Czynsz? Czy przerzucałaby gorączkowo kieszenie w poszukiwaniu drobnych na bilet z Nowej Huty? Czy kolejna dzielnica Krakowa znów okazałaby się za droga do życia? Czy jej mały Adaś by musiał zmieniać szkołę? Wreszcie, czy wygłodzona, zadłużona, pokornie wracałaby do matki?

Od Gdańska nie uciekniesz

Czasem, gdy ktoś jej zapłaci za wiersz, kupi sobie papierosy, małą flaszkę wiśniówki, stoi w oknie, patrzy na szare chmury i myśli o tamtej krótkiej przygodzie na krakowskiej starówce. Przypomina sobie, jak biegła w wielkim podnieceniu przez Grodzką, w dół pod Wawel, gdzie siedzieli jej koledzy z roku i pili piwo, a ona krzyczała z daleka:

– Nie wrócę do Gdańska!

Ale do Gdańska zawsze się wraca. Nawet, gdy się myśli, że to już historia, nawet gdy się zdaje, że to już przeszłość. Od Gdańska nie uciekniesz, Swietłano. Ten zimny wiatr Brzeźna wieje w twoich żyłach, choćbyś się w smoczej jamie ukryła. Ten piasek ze Stogów czuć pod powiekami, nawet gdy się w Kazimierzu zbudzisz. Ten chłód portowy jest wódce, nawet gdy ją pijesz w słońcu Salwatora. A ileż tej wódki można wypić? I czemu jej tyle wypić trzeba, gdy amerykański reżyser czeka?

Kto ci dał takie imię?

Swietłana patrzy przez okno, zdaje się jej, że on tam dalej czeka. Że ten najważniejszy film dopiero przed nim. Bo on przecież szuka tej twarzy i, choć znalazł, dalej szuka, a teraz to już szuka w gorączce, w wielkim zapamiętaniu szuka, bo wie, że ta twarz istnieje, sam widział. Zobaczył, nagle mignęła mu jak sen, maligna, pijacki zwid na krakowskim rynku. Mignęła, a potem znikła.

Na zawsze.

Poszukiwaną przez amerykańskiego reżysera, czarnooką twarz Swietłany, nad ranem wykrzywił grymas bólu. Upiła się dziewczyna, upiła się z tęsknoty jakiejś niepojętej za niepojętym nadmorskim miastem, gdzie zimno i wieje, gdzie ją tak całe życie przezywali „Żydówka”, wredni jasnoocy Kaszubi, potomkowie Wikingów, jej, o ironio, przodkowie.

O cholera, ile ona wypiła! Za dużo. Tyle, co morze, które tak lekkomyślnie porzuciła. Wypiła morze, co jej w głowie szumi. Wypiła, a teraz nie wstanie, nie ma mowy, nie ma szans, nie wstanie i z pewnością nie przyjdzie na spotkanie z reżyserem, choćby to miał być sam Steven Spielberg, i choćby kręcił samą Listę Schindlera. A przecież to był Steven Spielberg i kręcił Listę Schindlera. Lecz ona, niewzruszona:

– Dajcie mi kurwa spokój, głowa mnie boli – powiedziała i zasnęła.

Swietłana, kto ci dał takie imię?

– Tato.

I dalej śpi. Taka to dziewczyna.

Stevenie Spielbergu, marne twoje efekty poszukiwań. Gdy widzisz gwiazdę, nie pozwól jej uciec. Nie pozwól pić gwiazdom, bo zdrowie gwiazd jest kruche. Nie pozwól tęsknić za miastem, o którym tak trudno zapomnieć.

Ach, gdybyś choć jej imię znał! Gdybyś wiedział, że w styczniu, gdy się urodziła, w roku siedemdziesiątym pierwszym, zaraz po grudniu siedemdziesiąt, w Gdańsku, gdzie Wałęsa, komitet strajkowy, gdzie Janek Wiśniewski, gdzie Zbyszek Godlewski, co go na deskach nieśli, gdzie do stoczniowców, jak do kaczek, strzelano, tak jest, strzelano, tu się, Stevenie Spielbergu, takie rzeczy po wojnie rozgrywały, że niejeden film byś nakręcił, a więc gdybyś wiedział, że w tamtych straszliwych czasach, w czasach zapadłej komuny i wielkiej do Związku Radzieckiego nienawiści, nie było żywego ducha, któryby się odważył tak dziecko nazywać!

Wiktoria, tak. Maria. Barbara. No może nawet Natalia, niech będzie. Ale Swietłana? Ruskie? Nigdy.

W tej rodzinie każdy miał oczy niebieskie

Stevenie Spielbergu, miałeś nosa. Żeby ją na rynku, ją właśnie dojrzeć! Jej oczy, których historii nikt pojąć nie umie, choćby ona sama.

– Czemu takie czarne?

Stary kaszubski ród K. nigdy się czernią nie splamił. Od wieki wieków, od zarania historii pokoleń, w kaszubskim znamiennym chowie wsobnym, K. mieli zawsze oczy niebieskie. I włosy blond, z rudym nalotem, być może wikingów jeszcze genem patynowane. Dziadek – jasny, błękitny, blond za młodego, na zdjęciu w mundurze, w jakim, Stevenie Spielbergu, mundurze, zostawmy. Wysoki jak struna był, biały, północny. Babka? Blondynka, ładna, postawna. Mogła się podobać. I się podobała. Gdy dziadek w wojsku na wojnie przepadł, sama z dziećmi w Gdańsku została. Trójka dzieciaków. I bieda.

A w kwietniu czterdziestego piątego, ruskie przyszli.

Ludzie tu w nerwach od urodzenia. Jak nie Niemcy, to ruskie, jak nie urok, to sraczka. To się, Stevenie Spielbergu nie dziw, że się dziewczyna upiła. Z takimi oczami, z taką twarzą, z takim imieniem, w takim kraju, żyć na trzeźwo normalnie się nie da. Ty myślisz, że podejdziesz i powiesz: chodź ze mną? I sprawa załatwiona? Mylisz się.

Krzywdy narodów można mierzyć, stopniować. Katalogować. Szuflady z naklejkami porobić, podpisać. Największa szuflada zawsze będzie twoja. Twoja i twojego amerykańsko-żydowskiego, wypiętego na spaloną żydowską Europę, narodu. Twoja i twojej wytwórni filmów, które po wojnie mówiły o wszystkim innym, tylko nie o tej krzywdzie, co wtedy tak niewygodna była, a dziś taka ważna się stała. Chciałeś tę dziewczynę do filmu? Całe życie szukałeś? Pomyślałeś, czarna taka, z Krakowa, pasuje.

Ale ona nie Rachela, nie Ryfka. To Swietłana K. Z Gdańska. Ze stycznia siedemdziesiąt jeden. Urodzona miesiąc po śmierci Janka Wiśniewskiego. W mieście stoczniowym. W mieście rewolucji. W mieście, o którym chyba nawet tam, w twojej wytwórni filmów, co nieco słyszeli?

Ona z kaszubskiej rodziny. A jej dziadek z Wermachtu. Czemu taka czarna, czarna owca?

– Po tacie.

Krasawica

Babcia z dwójką dzieci, we Wrzeszczu, w kamienicy się przed ruskimi chowała. Jak przyszli, palili jak leci. Strach było nos wyściubić, dzieciaki do piwnicy zgoniła. Dwie dziewczynki: Ewa, lat dziewięć i Agniesia, sześć. A obie śliczne, białe, aniołki. No, nie strach? Sama w mieszkaniu została, żeby nikogo więcej nie szukali. W kuchni usiadła, odważnie w okno patrzy.

Idą. Skąd oni byli? Z Ukrainy? Z Białorusi? Z Kazachstanu może?

Dziadek w sierpniu wrócił. Ciepło już było, gorąco. Za gorąco. Jakby tej kiecki nie upięła, było widać. Zresztą on wiedział. Od razu, z miejsca, jak tylko spojrzał w te jej niebieskie oczy, to jak na spowiedzi. Co miał zrobić? Coś powiedzieć? Że wcześniak? Tak mówił, wszystkim dookoła tak tłumaczył. Wcześniak. Łobuz. Żywe srebro. Wszędzie go było pełno. A zawadiaka! Im starszy, tym głośniejszy. Potem wyrósł i całą Zaspę przeleciał chyba. Większego jebaki ta ziemia nie widziała. Gdy mu się córka urodziła, ku rozpaczy matki dał imię Swietłana. A uparty z tym imieniem był, diabli wiedzą, dlaczego. I nic go nie obchodziło, że grudzień, że strajk, że kacapy.

– Nie widzę związku – powiedział. Coś mu w głowie siedziało, coś tam w głowie wiało, jakiś wiatr, genetyczny wicher wschodni.

Babcia czasem patrzyła na syna ze strachem. Potem śnił jej się tamten kwietniowy poranek. Właściwie niewiele pamięta. Głównie to zdezorientowanie. Zdziwienie, gdy na swój widok usłyszała spontaniczną, szczerą radość w sowieckim głosie:

– Krasawica!

A potem smród samogonu. I tylko jeszcze przez moment spojrzała, lecz zaraz głowę odwróciła, bo przecież w tak czarne oczy patrzeć się nie da.

Gdańsk

Swietłana spakowała walizki, klamoty krakowskim znajomym za darmo rozdała. Adaś spytał, do jakiej go szkoły zapisze?

– Do mojej – odparła. – Do szkoły we Wrzeszczu, przy Legionów. Stara szkoła, z czerwonej cegły. Spodoba ci się.

Pociąg do Gdańska za dwie godziny. Matka już czeka. Ojciec, niestety nie. Dawno nie żyje. Zapił się.

Autor: Sylwia Kubryńska

 

Sylwia Kubryńska – pisarka, blogerka, dziennikarka. Pochodzi z Mazur, mieszka na Kaszubach. Jest związana z gdańską literaturą. Otwarcie i z poczuciem humoru pisze o tutejszych realiach. W opowiadaniu „Hedonistyczny aspekt Sądu Ostatecznego” podejmuje brawurową analizę obrazu Hansa Memlinga w Kościele Mariackim w Gdańsku. W wyróżnionym opowiadaniu „Tragedia Posejdona” proponuje… rozebrać słynnego gdańskiego Neptuna do naga. Wrzeszcz, w którym mieszkała dziewięć lat, uwieczniła w tekście „Spacer po Labesweg”.

Jest autorką Last Minute – pierwszej polskiej powieści o seks turystyce, w której opisała historię wakacyjnego romansu Polki z Tunezyjczykiem. Na co dzień prowadzi bloga: www.kubrynska.com, gdzie opowiada jak to jest być kobietą bez kasy, z masą obowiązków na głowie i pasją pisania. Wyłączony prąd zimą. Niezapłacone rachunki. Zakupy w Biedronce. Kac w pracy… Brzmi znajomo? Poczytaj Kubryńską.

A Ciało Słowem się stało