Wielki Książe, kontrowersyjna M.I.A i porywający The Strokes – na Open’er Festival 2011

Druga połowa tegorocznego Open’era była pełna kontrastów. W sobotę można było odnieść wrażenie, że wszyscy artyści występują tylko po to, aby wypełnić czas czekającym na Prince’a tłumom, podczas gdy w niedzielę trudno było wyróżnić jeden dominujący koncert, bowiem wszyscy artyści byli godni zainteresowania. Sobota była dniem, w którym średnia wieku festiwalowiczów podniosła się co najmniej o 15 lat, z kolei w niedzielę największą grupę stanowiło młode pokolenie, które było kołem zamachowym poprzednich edycji. No i jeszcze aspekt meteorologiczny: w sobotę nad Babimi dołami groźnie wisiały deszczowe chmury (które na szczęście nie dały deszczu), zaś następnego dnia w końcu nastała typowo openerowa, wakacyjna pogoda.

Z powyższych słów można wysnuć dwa wnioski: po pierwsze, w programie tegorocznego Open’era brakowało odpowiedniej równowagi. Po drugie, ewidentnie było widać próbę trafienia w praktycznie każdy typ publiki, jaki można przyciągnąć na festiwal. Taki miszmasz spowodował, że owszem, bez problemu mogę wymienić przynajmniej dziesięć znakomitych koncertów jubileuszowej edycji, ale niestety nie pozostanie mi ona w głowie jako charakterystyczne, spójne wydarzenie – tak jak w roku 2007 czy 2009 – ale jako wiele oddzielnych wydarzeń, powiązanych jedynie tym, że miały miejsce podczas tej samej imprezy.

Trzeci dzień – sobota, 2 lipca

Tego dnia udało mi się dotrzeć dopiero na goszczącego na głównej scenie o godzinie 20 Primusa. Amerykanie podczas swojego pierwszej wizyty w naszym kraju dali nietypowy występ, bowiem zamiast uświadczyć nas swoimi najbardziej znanymi utworami, postawili na mniej rozpoznawalne kompozycje, w tym te z nadchodzącej jesienią nowej płyty. Les Claypool imponował swoimi umiejętnościami grania na gitarze basowej i jedynie szkoda, że za perkusją zasiadł Jay Lane (perkusista, którzy wrócił do składu w zeszłym roku po 26 latach!), a nie znacznie lepszy od niego Tim „Herb” Alexander.

Na scenie namiotowej Kate Nash zaskoczyła wszystkich, którzy kojarzą ją ze spokojnymi, melodyjnymi piosenkami, z których Brytyjka jest najbardziej znana. Na Open’erze artystka zaprezentowała dużą ilość materiału z drugiego, znacznie ostrzejszego albumu „My Best Friend Is You”. I tak właśnie, obok słodko-ironicznych piosenek na pianino, Nash pokazała pazur, śpiewając o tolerancji dla wszystkich odmienności seksualnych czy kobiecej niezależności.

Jak można było się spodziewać, Prince kompletnie przytłoczył wszystkich innych występujących tego dnia. Poczynając od złotego, mieniącego się w ciemności stroju, kończąc na długości swojego show (Amerykanin grał 2-godziny, zagrał 30 utworów i wychodził 4-razy na bisy). Utwory były rozciągane w nieskończoność, bowiem każdy z nich musiał zawierać dodatkowo solo gitarowe Księcia, jego konferansjerkę z publiczności i tym podobne. Nie zabrakło wielkich przebojów, takich jak „1999”, „When Doves Cry” czy „Purple Rain”, jednakże zdecydowaną większość show stanowiły piosenki wybrane z przepastnej dyskografii, które znane były tylko fanom.

Idealną odtrutką na 2-godzinny patos, był koncert Chapel Club, czyli typowego, wyspiarskiego gitarowego zespołu. Dzięki melancholijnym tekstom ich styl przywodził na myśl romantyzm The Smiths, a rozciągnięte, pełne przestrzeni gitary kojarzyły się z My Bloody Valentine. Żal jedynie, że dane nam było posłuchać tylko 40 minut tej muzyki.

Czwarty dzień – niedziela, 3 lipca

Na rozgrzewkę, ostatni dzień festiwalowego maratonu rozpocząłem od The Wombats. Lekkie, chwytliwe single, grane jeden po drugim wprawiły mnie od razu w dobry humor. Następnie zmieniłem gatunek muzyczny o 180 stopni, udając się do namiotu na koncert Jamesa Blake’a, wobec którego miałem wielkie obawy – wiedziałem go już miesiąc temu na barcelońskim festiwalu Primavera, gdzie niestety poległ z winy słabego nagłośnienia.

W Gdyni było odwrotnie – Anglik dał niesamowity gig, pełen zapierających dech w piersiach momentów. W jednej chwili śpiewał mocnym, typowo soulowym głosem, akompaniując sobie pianinem, aby zaraz zaskoczyć publiczność falą bardzo głośnych, dubstepowych beatów. To był zdecydowanie jeden z najbardziej wyjątkowych momentów tegorocznego Open’era.

The Strokes zagrało jak na prawdziwego headlinera należy. Nie brakowało im niczego – znakomitej oprawy scenicznej, świetnie ułożonej listy utworów, doskonałego nagłośnienia. Nawet zazwyczaj statyczny i wycofany Julian Casablancas, lider grupy, zdawał się być bardziej żywiołowy niż zwykle. O ile Prince dawał znać, że oglądamy wielką gwiazdę przede wszystkimi poprzez rozdmuchany występ, o tyle w przypadku The Strokes wiedzieliśmy to ze względu na porywające wykonania piosenek.

O północy na Main Stage, M.I.A zaserwowała wszystkim terapie szokową – to, co zrobiła pochodząca ze Sri Lanki wokalistka trudno nazwać koncertem. Był to raczej radykalny performance, w którym jednym z elementów była muzyka. Mathangi „Maya” Arulpragasam wywołała w publiczności poczucie chaosu i dezorientacji, atakując krzykliwymi wizualizacjami, odwołującymi się do afrykańskich i azjatyckich armii partyzanckich, polityki Nigerii czy zasad Hinduizmu. Raz wpuściła na scenę fotografów, kiedy indziej część publiczności, a sama często stawała na specjalnej, stojącej po środku sceny mównicy. O tym, co zgotowała M.I.A, będzie mówiło się jeszcze długo.

 

Końcówka ostatniego dnia festiwalu przebiegła pod znakiem tańca. Kanadyjskiemu duetowi Chromeo udało się rozbujać swoim elektrofunkiem cały namiot, a Deadmau5 za pomocą ciężkich beatów i imponującej oprawy świetlnej – artysta stał na potężnym podeście, składającym się z ekranów, a sam był ubrany w świecąca maskę upiornej myszy – godnie zamknął tegoroczną, jubileuszową edycję Open’era.

Autor: Krzysztof Kowalczyk

Open’er Festival dwa pierwsze dni

Relacje z koncertów w Trójmieście