W X Wojewódzkim Konkursie Dziennikarskim drugą nagrodę ex aequo za zestaw tekstów zdobyła Aleksandra Poźniak z Gimnazjum nr 3 w Słupsku.

IMG_0911

PAMIĘĆ – NICOŚĆ

Wynik meczu – 1:0

To wielkie szczęście i zaszczyt poznać historię człowieka, który w swoim życiu kierował się wartościami nadrzędnymi, kochał ludzi i mimo przeszkód spełniał swoje marzenia, a także mobilizował innych, by śmiało walczyli o realizację własnych pragnień. Ja miałam szczęście żyć obok takiego wielkiego, lecz skromnego człowieka: Ryszarda Wiśniewskiego.

Kiedy byłam mała, mieszkałam z rodzicami w niewielkim mieszkaniu przy szkole. Do naszego domu wchodziło się wejściem, które prowadziło jednocześnie do szkolnej kuchni i piwnicy, gdzie swój warsztat miał konserwator. W piwnicy tej znajdowała się też nasza komórka na stare sprzęty i zimowe zapasy. Pamiętam, że gdy schodziłam tam z mamą, zawsze byłam ciekawa, co kryje się za drzwiami z napisem: „Witaj w krainie, gdzie obcy ginie”. Zdanie to brzmiało dla mnie (wówczas małej dziewczynki) groźnie. Choć znałam pana Rysia, który pracował w szkole jako „pan złota rączka” i czasem pomagał nam w domu w drobnych naprawach, to nigdy nie odważyłam się przestąpić progu pomieszczenia, którego strzegły te złowrogie słowa… Gdy zdałam do III klasy, zapisałam się do redakcji szkolnej gazetki, którą opiekowała się moja mama. Któregoś dnia mama przyszła do domu i powiedziała, że nawet sobie nie zdajemy sprawy z tego, obok jakiego wielkiego człowieka mieszkamy! Nic jednak więcej nie chciała zdradzić, dodała jedynie, że umówiła redakcję gazetki na wywiad z niezwykłą osobą. Okazało się, że naszym rozmówcą będzie pan Ryszard. I to miała być ta niezwykła osoba? Pan Rysiu? Ten niewysoki mężczyzna? Zawsze z ubrudzonymi pracą rękoma? Zawsze w roboczym ubraniu? Co to za pomysł? Sprawa stawała się jednak coraz bardziej tajemnicza, bo zwykle przygotowywaliśmy się do wywiadów, a tym razem mama powiedziała, że gdy wejdziemy do warsztatu pana konserwatora, pytania same przyjdą nam do głowy.

Ciarki przeszły mi po plecach! Pierwszy raz miałam wraz z kolegami i koleżankami przekroczyć próg warsztatu, którego strzegły drzwi z tajemniczym napisem. Przeszliśmy przez wąski korytarz wdychając zapach smaru i świeżo przyciętych desek. Z głębi pomieszczenia dobiegał przyciszony głos z radia. Zapukaliśmy nieśmiało. Drzwi uchyliły się i pan Ryszard przyjaznym uśmiechem zaprosił nas do środka.

O! To, co zobaczyliśmy zupełnie nas zaskoczyło! I… na pierwszy rzut oka już wiedzieliśmy, że bardzo źle oceniliśmy naszego pana Rysia. Głupio nam się zrobiło już w progu i wstyd, że myśleliśmy o nim wyłącznie jak o „panu od śrubek i młotka. Wnętrze przedstawiało widok niezwykły. Na wprost wejścia na ścianie wisiało mnóstwo dyplomów i oprawionych w ramki wycinków z gazet. Tuż przy drzwiach na półkach stała kolekcja starych radioodbiorników, magnetofonów i gramofonów. Wszędzie pełno było narzędzi, spomiędzy których tu i tam wyłaniały się stare przedmioty, a obok nich… wypchany lis łypał na nas szklanym okiem.

Zapomnieliśmy o onieśmieleniu i zgodnie podeszliśmy do ściany z dyplomami. Przez chwilę oglądaliśmy je bez słowa, a potem stało się tak, jak przewidziała mama – zasypaliśmy naszego pana Rysia pytaniami! Okazało się, że…

Ryszard Wiśniewski urodził się 3 lipca 1946 w Słupsku. Od najmłodszych lat pasjonował go sport, a zwłaszcza piłka nożna. Zaczął grać w piłkę w szkółce Cieśliki. Szkoleniowcy wybierali do niej tylko najlepszych graczy, którzy zdradzali szczególne zdolności. W ten sposób z grupy 70 osób wyłoniono zespół 35 chłopców w wieku od 12 do 18 lat. Cieśliki były sławne w całej Polsce. Ryszard Wiśniewski reprezentował barwy Bałtyku Koszalin, Płomienia Koszalin, słupskich Czarnych i oczywiście słupskiego Gryfa, w którym zaczęła się jego poważna kariera sportowa. Gdy skończył 18 lat, dzięki talentowi i ciężkiej pracy dostał się do drużyny pierwszoligowej. Został zawodnikiem Unii Racibórz, a później Stali Mielec. W latach sześćdziesiątych grał między innymi z Sołtysikiem, Kostką, Domarskim, Szarmachem. Uważał, że największym jego sukcesem było to, że dostał się do pierwszej ligi i kilkakrotnie zostawał Królem Strzelców. W 1962 roku nagrodę tę wręczył mu wiceprezes Polskiego Związku Piłki Nożnej – pan Ciecierski.

Gdy Ryszard Wiśniewski był już „po trzydziestce”, postanowił zakończyć karierę sportową i jak powiedział: ustąpić miejsca młodszym. Z Cieślikami, w których zaczynał, nie rozstał się nigdy. Choć od ich piłkarskiej przygody na boisku minęło wiele lat, spotykali się systematycznie podczas zjazdów, które zwykle odbywały się w Ustce. Zjeżdżali się na nie zawodnicy z całej Polski, a nawet zza granicy. Przyjeżdżał też patron drużyny – Gerard Cieślik, który w 1954 roku strzelił dwie bramki w meczu ze Związkiem Radzieckim, co wywołało euforię wśród widzów oglądających ten mecz na stadionie.

Mimo tego, że pan Ryszard zakończył karierę sportową, ze swoją pasją życiową nie rozstał się nigdy, choć nękały go kontuzje, których nabawił się jeszcze jako zawodnik i choć musiał zmagać się z trudami rehabilitacji po ciężkim wypadku. Grał dalej amatorsko w piłkę nożną i trochę w koszykówkę. Lubił też pograć w tenisa stołowego – niestety, jak wyznał nam w rozmowie – rzadko miał okazję zmierzyć się w tej dyscyplinie z dobrym przeciwnikiem, bo jego zdaniem: młodzież zazwyczaj nawet nie potrafiła prawidłowo trzymać rakietki. Pochwalił się nam też, że w szkole, w której pracował jako konserwator, grywał z naszymi wuefistami i był od nich lepszy!

Najbardziej jednak lubił jeździć na rowerze. Codziennie przejeżdżał około 20 kilometrów, ale były dni, kiedy wybierał się na dłuższe przejażdżki, nawet i po 100 kilometrów. Jego ulubiona trasa wiodła od Smołdzina do Gardna, a potem do Rowów i stamtąd do Słupska. Pan Ryszard Wiśniewski kochał sport i starał się tą pasją zarażać młodych. Uważał, że sport jest bardzo ważny w każdym wieku, a zwłaszcza dla dzieci i młodzieży. Kształtuje charakter, uczy wytrwałości, wyrabia silną wolę, daje wiele satysfakcji. Choć nie był nauczycielem, wpajał uczniom, z którymi spotykał się chętnie i często (jeszcze w czasach, kiedy podstawówki było ośmioklasowe), że sport to nie tylko zdrowie, ale także świetna okazja do zawierania przyjaźni i poznawania świata, że to po prostu sposób na życie.

– Uprawiajcie sport. Moje najlepsze wspomnienia wiążę właśnie z tą dziedziną życia – mawiał do swoich młodych przyjaciół. Od roku 2003 pan Ryszard Wiśniewski współorganizował i sędziował Turniej Piłki Nożnej Drużyn Mieszanych o Puchar Dyrektora SP 9 w Słupsku. Bardzo angażował się w przygotowanie zawodów, dawał rady młodym piłkarzom, przekazywał im swoje doświadczenie. Zawsze miał czas dla młodych ludzi i nigdy nie odmawiał pomocy, rady i wsparcia. Uczniowie kochali i doceniali zaangażowanie naszego pana Rysia w budowanie szkolnego ducha sportowego. Dali temu wyraz nadając mu tytuł Najlepszego konserwatora i przyznając order Przyjaciela szkoły. Dumny był z tego wyróżnienia bardzo! Cieszył się też, że po naszym wywiadzie z nim, dzieci zaczęły przychodzić do jego warsztatu całymi klasami i z zainteresowaniem słuchały przesyconych pasją opowieści o sporcie. Widać było, że bardzo go te wizyty cieszą i wzruszają. Miał satysfakcję, że daje uczniom cząstkę siebie.

W 2008 roku pan Ryszard przeszedł na emeryturę. Z dziećmi, młodzieżą i sportem jednak się nie żegnał. Chciał wypocząć, oddać się bez reszty swoim zainteresowaniom: sportowej i kolekcjonerskiej pasji. Niestety, 16 marca 2009 roku zmarł nagle. Był to dla wszystkich ogromny cios! Straciliśmy prawdziwego przyjaciela. Pogrzeb zgromadził tłumy. Społeczność szkolna żegnała naszego kochanego pana Rysia słowami: „Z wielkim żalem i smutkiem żegnamy Człowieka niezwykle prawego, pracowitego i skromnego. Człowieka, który swoim życiem dawał wyraz najpiękniejszym i najszlachetniejszym wartościom”.

Pan Ryszard Wiśniewski nie oczekiwał nagrody za swoje działania – ani tu, ani w zaświatach. Śmierć zabrała go młodym przyjaciołom. Jednak na zawsze pozostanie w naszych sercach. Piłka na jego nagrobku będzie przypominała o jego pasji, a my postaramy się przekazać prawdę o tym wspaniałym Człowieku. Nie był nauczycielem i wychowawcą, ale uczył i wychowywał. Nie przelewał krwi i na co dzień nie ryzykował życia, ale swoją postawą, zaangażowaniem i dobrocią dawał wzór. Nie był bohaterem z pierwszej linii frontu, nie działał w konspiracji i nie żył jak męczennik, ale… Moja szkoła podstawowa mieści się w bardzo trudnej dzielnicy miasta. Bardzo wiele dzieci wychowuje się tam w niepełnych, a często w patologicznych rodzinach. Pan Ryszard był dobrym duchem tego osiedla. Jego sportowa pasja i wartości, jakie propagował wśród nas poprzez sport, zapewne niejednemu dziecku z tej trudnej dzielnicy ocaliły życie, pokazały cel i nie dały zejść na złą drogę. Cześć Jego pamięci!

43 GODZINY – HISTORIA PEWNEJ PODRÓŻY

18 listopada. Na ten dzień czekałam od dawna. Przed nami wymarzona podróż do Zakopanego! Tyle się nasłuchałam o niesolidności PKP, że naprawdę bardzo się ucieszyłam, że nasz pociąg podjechał na stację punktualnie! Pierwszy etap podróży: Gdynia. Wśród podróżnych, którzy mieli przesiadać się do pociągu do Zakopanego, można było wyczuć napięcie. Czy uda się zająć miejsca siedzące? Przecież Tanie Linie Kolejowe sprzedały bilety na tak długą trasę, ale oczywiście bez miejscówek…

Do Gdyni dotarliśmy planowo. Mimo, że do podstawienia pociągu było jeszcze sporo czasu, zaczynało się robić tłoczno i już było wiadomo, że ze zdobyciem dobrego miejsca w wagonie nie będzie łatwo. Tłum przy torach wciąż gęstniał. Nagle w oddali pojawiła się lokomotywa! Przez stłoczonych ludzi przeszła fala poruszenia. Większość chwyciła za bagaże, gotowa dopychać się do drzwi wagonów. Wreszcie nadjechał! Dwa wagonowy pierwszej klasy, WARS, dwa sypialne i… cztery zwykłe wagony?

– To niemożliwe! To nie ten pociąg może? Do Zakopanego, czy to na pewno z tego peronu? – słychać było zdezorientowane głosy podróżnych.

Niestety tabliczka na składzie nie pozostawiała złudzeń: „Gdynia – Zakopane”! – Ola z mamą, Gosia, Michał i Zosia przy bagażach! Reszta za mną do przodu! Biegiem! – zakomenderowała niczym generał pani Małgosia, która dowodziła naszą grupą. Nikt nawet nie próbował forsować swoich pomysłów na zdobycie miejsca. Cała brygada rzuciła się pędem do odleglejszych wagonów z nadzieją, że tam jeszcze uda się dopaść wolne przedziały. Nie wyglądało to dobrze. Z wszystkich okien wychylali się już szczęściarze, którzy upolowali miejsca w przedziałach, a peron wciąż był pełen podróżnych. Jak to możliwe, że przewoźnik – TLK – nie przewidział, że w długi listopadowy weekend pasażerów będzie więcej? Dlaczego na tak daleką trasę podstawiono tak krótki skład? XXI wiek! Komputery w kasach! Było przecież wiadomo, ilu ludzi będzie jechać tym pociągiem! A co z tymi, którzy będą się chcieli dosiąść na innych stacjach?

SZTURM

W oddali dostrzegliśmy w oknie naszą panią Małgosię machającą szalikiem na znak zwycięstwa! Panowie, którzy spełnili swe bojowe zadanie i wygrali dla nas bój o miejscówki, wracali teraz z odsieczą, by pomóc przenieść bagaże. Wszystkie walizki „weszły” do przedziałów przez okna, gdyż korytarze były już pełne ludzi i zastawione bagażami pechowców, którym się nie udało.

Na peronie wciąż stali ludzie. Bezradnie biegali od drzwi do drzwi kolejnych wagonów. Zewsząd słychać było przekleństwa pod adresem kolei. Kolejarze odganiali się od rozwścieczonych i rozżalonych podróżnych, jak od natrętnych much! – To nie moja wina!!! – krzyczał kierownik pociągu – Ja nie decyduję, jaki długi jest skład! Przewoźnik nawalił! Piszcie skargi po powrocie, a teraz się upychajcie, jeśli chcecie jechać!

„Upychajcie się”? Te jakże trafne słowa kolejarza przebiegły po wszystkich wagonach. Jedni powtarzali je z niedowierzanie, drudzy z ironią, a jeszcze inni z zapałem, próbując ulokować się choćby w przejściach między wagonami. W końcu przez okno zobaczyłam, jak konduktor dopycha butem drzwi za ostatnim nieszczęśnikiem…

Koleje sprzedały co najmniej dwa razy więcej biletów, niż było miejsc w pociągu. Ludzie ledwo mieścili się na korytarzach, zdesperowani zajmowali miejsca nawet we wstrętnie cuchnących toaletach i w zionących chłodem „harmonijkach” między wagonami. Konduktorzy, żeby udogodnić pasażerom podróż, pozwolili ulokować się ludziom na podłodze korytarzy wagonów sypialnych, które zwykle są zamknięte. Cóż za uprzejmość ze strony pracowników kolei!

A my siedzieliśmy w przedziale i rozmawialiśmy o tym, co działo się w pociągu. Starszy pan powiedział, że to wstyd, żeby tyle lat po wojnie ludzi tak tłoczyć w wagonach jak bydlęta! Przez szybę drzwi przedziału widziałam kobiety i młodych mężczyzn próbujących stanąć, usiąść, oprzeć się w tym tłoku o cokolwiek, jak najwygodniej. Żal mi było kobiety, która walczyła z katarem i dwójką małych dzieci, zmęczonych tłokiem i rozmarudzonych.

– Szczęściem trzeba się dzielić! – powiedziała mama i zdecydowanym ruchem wciągnęła z korytarza do przedziału dwa miauczące maluchy. Ich matka z wdzięczności nie mogła powiedzieć słowa. Chłopiec wcisnął się obok starszego pana, a dziewczynka szybko zasnęła na kolanach innego pasażera.

ESKAPADA 

Tak długa podróż nie mogła obyć się bez wyjścia do toalety. Przed nami przedzierała się kobieta z trzylatkiem. Prawie nie było go widać. Wtem jakiś donośny męski głos krzyknął:

– Niech pani da to dziecko! – I maluch raptownie znalazł się ponad głowami podróżnych, podawany jak paczka z rąk do rąk górą! Chłopczyk ucieszył się nawet z tej sytuacji i chichotał pod sufitem radośnie.

Przed drzwiami toalety i w przyjściu między wagonami sytuacja była po prostu dramatyczna. Ludzie stali i siedzieli na walizkach, trzymali się jeden drugiego, żeby nie stracić równowagi, a do tego jeszcze chłód, przeciąg i przeokropny smród. Jak można było dopuścić, by ludzie podróżowali w takich warunkach? Przecież każdy z tych pasażerów kupił nietani bilet! Dlaczego TLK zgotowały taki los swoim klientom? Europa. Polska to przecież nie kraj Trzeciego Świata, gdzie pociąg jedzie raz na tydzień lub dwa i kto żyw chce nim jechać.

KONTROLA BILETÓW

Zluzowało się właściwie dopiero w Krakowie. Przed Chabówką usłyszeliśmy:
– Trzy i pół godziny po czasie podróży? – wykrzyknęła zbulwersowana pani Małgosia
– Mam, ale niczego pokazywała nie będę, a za saunę, która tu mamy nie dopłacę, bo PKP nie uprzedzało o niej w ofercie!
– Przepraszam… Do widzenia – powiedział grzecznie zmieszany konduktor i już nie wszedł do żadnego przedziału w naszym wagonie.

Nieźle mu się oberwało, choć czy to jego wina? Nie jest łatwo być konduktorem. Nie oni przecież są winni temu, że przewoźnik tak urządził pasażerów.

KIBOLE

Bardzo udany pobyt w Zakopanem szybko minął. Nie przeżywaliśmy jakoś specjalnie drogi na dworzec, bo tym razem mieliśmy wykupione miejsca do leżenia, więc mieliśmy je NA PEWNO. Jak się okazało, w podróży z PKP niczego nie można być do końca pewnym.

Mama obudziła mnie nad ranem i powiedziała, że w Warszawie stoimy już 2 godziny! Coś działo się na peronie. Pan Zdzisław próbował się dowiedzieć, o co chodzi – niestety tylko przez okno, bo wagony sypialne są przecież zamknięte. Okazało się, że naszym pociągiem jadą kibole, którzy kogoś okradli i zrobili burdę w przedziałach na początku składu. Służba Ochrony Kolei stwierdziła, że bez interwencji i obstawy policji pociąg dalej nie pojedzie.

Kierownik ekspresu, który stał na sąsiednim torze krzyczał: – Pasażerowie z Zakopane – Gdynia! Przesiadajcie się do Ekspresu! Szybko! Szybko! Kto chce jechać, bo ja nie mogę trzymać pociągu na peronie w nieskończoność! Too jest przeecieeż EKSPRES!!! – dodał czerwony ze złości i wysiłku.

Tylko jak my się mieliśmy przesiadać, skoro drzwi zamknięte, a konduktora nie było? Pan Stanisław zaczął nacierać na drzwi, za którymi powinien być władca kluczy do wagonu. Te drgnęły i wyłonił się ze służbowego przedziału zaspany i rozdrażniony pracownik PKP. Nikt przecież nie lubi, gdy się go budzi w pracy. Gdy jednak do konduktora dotarło, że sprawa jest poważna, dopadł do okna, by zorientować się, o co dokładnie chodzi. I wtedy rozpętało się dla niego prawdziwe piekło:

– Ty jełopie! Od pół godziny próbuję przesadzić twoich pasażerów! A ty sobie śpisz w najlepsze! – wrzeszczał kierownik ekspresu doprowadzony do szału. – Wypuść tych ludzi i niech wreszcie jadą! – Pakujemy się i do ekspresu! Biegiem! – zarządziła mama i krzyknęła do kierownika ekspresu – Niech pan na nas czeka: przesiadamy się!

W życiu nie pakowałam się w takim tempie! Już po chwili opuszczaliśmy nasze wygodne, miejsca leżące i siadaliśmy w przedziałach ekspresu: Warszawa – Gdynia.

WALCZMY DO UPADŁEGO

W Gdyni nie zdążyliśmy na nasz pociąg do Słupska. W domu mieliśmy być o 10:30, a dojechaliśmy na 16:30. Tata mojej koleżanki chwalił się kiedyś moim rodzicom, że leciał do Singapuru 14 godzin. My jechaliśmy do Zakopanego 21 godzin, a wracaliśmy ponad 22! Prosty rachunek: XXI wiek, nieco ponad 700 km i 43 godziny w pociągu!

Długo czekaliśmy na odpowiedź na złożoną w TLK reklamację. W końcu zwrócono nam pieniądze za kuszetki. Zawsze lubiłam jeździć pociągami, ale teraz radzę wszystkim – wybierajcie inny środek transportu! A gdy przydarzy wam się podobna historia, walczcie do upadłego o odszkodowanie! Kto kupi bilet, ma prawo do godnych warunków podróży. Nie pozwólcie sobą pomiatać! Jeździmy w tłoku, gotujemy się lub hibernujemy w przedziałach, spóźniamy się do celu podróży, ale gdy pociąg dojedzie do stacji, wysiadamy i szczęśliwi, że ten koszmar już za nami, machamy ręką i nic z tą krzywda pasażera nie robimy! Gdyby każdy poszkodowany złożył reklamację, to kolej wreszcie musiałaby coś z tym zrobić, bo okazałoby się, że nie opłaca się tak nieludzko traktować klientów. Sprawdziłam: za spóźnienie pociągu powyżej dwóch godzin, należy się zwrot części kosztów podróży, więc jeśli nie wiał huragan, powódź nie zerwała torów lub nawałnica nie przewróciła na nie ogromnego baobabu, to – drodzy pasażerowie – piszcie skargi, reklamujcie, walczcie o swoje!

Tekst: Aleksandra Poźniak