Dziś liczy się przede wszystkim nazwisko. A pokażcie mi lepsze nazwisko niż Jezus Chrystus

Fot. Tatiana Pacha

Spotykam go w Mc Donald’s. W tym najgorszym, dworcowym, gdzie się roi od bezdomnych, śmierdzących przetrawionym alkoholem, moczem śmierdzących zagubionych dusz. Stoi za ladą, sprzedaje hamburgery. Długie blond włosy, niebieskie oczy. Patrzę na identyfikator – wszystko się zgadza. Jezus Chrystus.

Jezus Chrystus! W Mc Donald’s! Największa gwiazda ostatnich tysiącleci, Wszechwładca wszechświata, Pan panów, Bóg bogów… sprzedaje hamburgery! W szarym uniformie, z plakietką na piersi, z pomarańczową czapeczką na głowie!

Z wrażenia zapominam o swoim zamówieniu, a ten niewzruszony moim milczeniem, wbija na kasę:

– Big Mac, frytki, cola – komentując pod nosem: „tłuszcz, węglowodany”.

Ludzi tłum, ja stoję w tym tłumie zamurowana jeszcze przez moment, ale w końcu coś mnie odrywa od podłogi, coś mi każe iść, zająć miejsce w szeregu maleńkich plastikowych stoliczków, coś mi każe usiąść na maleńkim plastikowym krzesełku, coś mi każe czekać. Czekać na znak.

Patrzę z daleka na niego, na samego Jezusa Chrystusa patrzę, jak się uwija w tych frytkach, naczosach, jak zwinnie podaje zapakowane w pergaminowe serwetki kanapki, jak wbija kolejne sumy w komputer, jak się uśmiecha beznamiętnie, spełniając kolejne, zawsze takie same, nieskomplikowane marzenia:

– Zestaw króciutkiej szczęśliwości.

– Chwila kontrolowanego zapomnienia.

– Do tego zabawka. I frytki.

Czekam… Wreszcie coś mi każe wylać na podłogę sok. Colę, znaczy. Jezus jakby tylko na to liczy, chwyta za mop, dopada mój stolik i rzuca:

– O dziewiętnastej pod kościołem.

Pod Kościołem Mariackim. Skąd wiem? Nie wiem. Jednak o dziewiętnastej coś mi każe stać na Piwnej, w wietrze grudniowym, w słocie północy coś mi każe posłusznie czekać na Jezusa, a ten faktycznie przychodzi. Zmarznięty, nieprzyzwyczajony do chłodu, trzęsie się w spranej kurtce Diversa i narzeka. Że zimno, że pada, że ogólnie nieciekawie. Ostatnie pieniądze, mówi, wydał na ciuchy, bo patrzyli jak na idiotę, gdy w habicie i sandałach chodził.

– Ojciec mi obiecywał cuda, gdy mnie tu zsyłał – opowiada i wpada w sarkazm:. – „Kraj chrześcijański, wierzący”, „Będziesz gwiazdą!”, „ Splendor, chwała cię czeka!” – Jezus na chwilę gaśnie i już ciszej, bez sarkazmu, raczej z żalem cytując, dopowiada: – „Nie będzie takiej wtopy jak ostatnio”… A tymczasem? Porażka! Kijem gonili jak tego lumpa dworcowego…

W przeddzień urodzin, mówi, wylądował. Takiej fety każdy by zazdrościł. Lampki kolorowe, muzyka… W kościołach jak w pałacach, teatr, szopki, kukiełki… No i te obrazy, rzeźby… – pokazuje na Mariacki z jakimś dziwnym żalem, jakby chciał wejść, a jednocześnie się wstydził. Jakby całe to bogactwo, ten przepych i duma, jakie mu tam na twarzy wymalowano, teraz Jezusa potwornie żenowały. Jakby zdemaskowany chłodnym tu przyjęciem, chciał się teraz od tych pomników swoich odciąć.

– Boże Narodzenie! – parsknął. – Imprezy, uczty, żarcie jak na rzymskiej uczcie. Tylko… tylko czemu mnie nikt nie zaprosił?

Kręcę się w krępującym milczeniu, bo dobrze wiem, czego on teraz oczekuje. Dobrze wiem, że powinnam Jezusa zaprosić, ale jakoś mi, kurczę, niespieszno. Patrzę na niego, patrzę na jego szczupłe dłonie przypalające papierosa i się waham.

– Co zamierzasz? – pytam w końcu i natychmiast mi głupio. Ale moje „głupio” jest niczym w porównaniu z ewentualnością komplikacji, jakie mogłaby przynieść jezusowa gościna. Niczym w porównaniu z uciążliwym pętaniem się przybysza po moim sterylnym mieszkaniu. Niczym w porównaniu z możliwością niekończących się kąpieli gościa. Niczym wobec jego apetytu siejącego spustoszenie w mojej hermetycznie zamkniętej na gości lodówce. O ile łatwiej mi się teraz wykręcić, o ile łatwiej mi głupa palić, udając przez Jezusem, że pojęcia nie mam, o co chodzi. Że nie wiem, po co mi to wszystko mówi, że nie domyślam się niczego. I tylko to jedno zdanie mi do głowy wpada, to pytanie, na które odpowiedź jest mi w gruncie rzeczy obojętna: – Co zamierzasz?

– Zostanę pisarzem– odpowiada bez namysłu, jakby tylko na to moje bezsensowne „co zamierzasz”, czekał. A ja natychmiast podnoszę wzrok. Gdański chłód grudniowy zmienia się w jadowity żal, żal wypowiedzianych przed chwilą słów, żal demaskujący i, niestety, niemogący wypowiedzianych słów cofnąć.

– Jak to, pisarzem? Ot tak?

– Ot tak. – odpowiada z całą pewnością – A czemuż by nie? Zostanę pisarzem – powtarza dobitnie, a mi w uszach ten „pisarz” aż świszczy. Hej, zaraz, zaraz! To nie fair! Przecież to ja mam być pisarzem, do diabła. Że niby co, mam teraz z Jezusem konkurować? Z Jezusem mam się równać, z Jezusem o wydawców walczyć? Przecież i tak nie jest lekko. Teraz każdy głupi pisze, każdy ma ambicje, a czytelników coraz mniej. Wiadomo, jest trudno, zwłaszcza że jakaś tam Cichopek, jakaś, nie daj Boże, Kinga Rusin się za pióro chwyta! Dziś dla wydawców, dla czytelników nazwisko się liczy. Nazwisko! A pokażcie mi lepsze nazwisko niż Jezus Chrystus! Tego już za wiele. To chyba jakiś żart, ludzie, helooł!

– Czemu akurat pisarzem?! – wołam, myśląc naiwnie, że mu ten pomysł z głowy wybiję. A on nawet mi nie odpowiada, tylko ramionami wzrusza i pali papierosa, a pali wręcz nonszalancko! Pokora sprzed sekundy gdzieś pryska, ulatuje, Jezus z nogi na nogę przestępuje i już w tam, w swej boskiej głowie wersy układa.

– Ale jakim pisarzem? – miotam się rozpaczliwie, a ten jak mi wywali:

– Najlepszym!

Jezus Maria…

Mój rozmówca już sprzeciwem znudzony wdycha, a wraz z powietrzem gdańskim łapie natchnienie. Ja o natchnienie zazdrosna, też wzdycham, ale nic, nic z tego, bo to on, nie ja, to on nagle wyrzuca z siebie literaturę. To on poematy z deszczu tworzy, kłaczki ze swetra zmechaconego w wiersz splata, kolędy ze śniegu lepi i mnie tym swoim geniuszem gasi, geniuszem mi usta sznuruje, więzi mnie we własnym mieszkanku sterylnym, w niezmąconej niczyją obecnością kąpieli topi, w hermetycznej lodówce mnie bezlitośnie zamyka.

– Wypchaj się – jakby mówił. – Ja pisarzem będę, autorem. A ty się spokojnie w swoim pustym mieszkanku, w swojej wannie, w swojej lodówce nietkniętej – wypchaj.

A potem odwraca się i bez pożegnania odchodzi. Patrzę jak znika w mroku, tak lekkomyślnie przeze mnie niedoceniony i nagle tak nieosiągalny, niedościgniony Mistrz, Jezus Chrystus w spranej kurtce Diversa…

Dawidowi – Sylwia Kubryńska 

Sylwia Kubryńska – pisarka, blogerka, dziennikarka. Pochodzi z Mazur, mieszka na Kaszubach. Jest związana z gdańską literaturą. Otwarcie i z poczuciem humoru pisze o tutejszych realiach. W opowiadaniu „Hedonistyczny aspekt Sądu Ostatecznego” podejmuje brawurową analizę obrazu Hansa Memlinga w Kościele Mariackim w Gdańsku. W wyróżnionym opowiadaniu „Tragedia Posejdona” proponuje… rozebrać słynnego gdańskiego Neptuna do naga. Wrzeszcz, w którym mieszkała dziewięć lat, uwieczniła w tekście „Spacer po Labesweg”.

Jest autorką Last Minute – pierwszej polskiej powieści o seks turystyce, w której opisała historię wakacyjnego romansu Polki z Tunezyjczykiem. Na co dzień prowadzi bloga: www.kubrynska.com, gdzie opowiada jak to jest być kobietą bez kasy, z masą obowiązków na głowie i pasją pisania. Wyłączony prąd zimą. Niezapłacone rachunki. Zakupy w Biedronce. Kac w pracy… Brzmi znajomo? Poczytaj Kubryńską.

Czarne oczy Swietłany K.