Nocne igraszki z horrorami klasy B. Mrożąca krew w żyłach „krew”. Lekko brunatna, o smaku czekoladowego syropu „Bosco”. Na twarzach żywych trupów. Ścianach i furgonetkach. Siekiera miażdżąca nie rękę zombie, a w zasadzie glinianą atrapę ( „Night of the living dead” ).

Śmiesznie i strasznie

Mięsożerne gadające rośliny: „Jeść! Jeść! Jeść!” ( „Little shop of horrors” ) z epizodyczną rola Jacka Nicholsona, trzykrotnego zdobywcy Oscara. Kosmici uzbrojeni w pistolety-zabawki, niczym z hipermarketu, jednym ruchem i dźwiękiem zbliżonym do bzyczącej muchy zamieniają ofiarę w główny eksponat w sali od biologii ( „Teenagers from outer space” ). Czyli? Gumowy szkielet! I oczywiście gwiazda! Gwiazda tego typu zapomnianych ekranów- Bela Lugosi, w roli szalonego naukowca ( „Corspe Vanishing” ). Kilka raptem takich obrazów i z pseudosali kinowej w Domu Zarazy chłodnym wieczorem (29.04.11) pojawia się pierwszy uciekinier. Widz-zbieg. Człowiek ów tylko szybko tłumaczy, że spać nie będzie mógł w nocy. To nie na jego nerwy.

Sala tymczasem huczy od śmiechu, gdy zombie rozrywają kawałki wołowiny w czekoladowym syropie. Huczy nad marnym i sztywnym aktorstwem, które tu akurat jest wielką zaletą. Bo bawi, bo śmieszy. Tak lekko, przyjemnie karmimy się horrorami lat 40, 50 i 60 w przerwach zalewając się kawą. I papierosami. Przenosimy się w inny świat. Świat minionych lat. W obliczu ciągłych filmów w kręgu mitycznego herosa, czy opartych na przejmującej fabule sięgamy ręką w rzeczywistość inną zupełnie. Stare, kiczowate horrory. Ah! Sięgamy w ciemną otchłań do tego co liche, by lichym się bawić, by z lichym się śmiać. Bo czy ktoś by pomyślał, że i lichość swój walor ma?

Autor: Magdalena Czubaszek