Noc świętojańska za pasem, czas więc kontynuować historię o zielonym kompleksie położonym tuż obok Wrzeszcza i rozważania, których bohaterką jest gdańska Sobótka. Dzisiaj zajmiemy się losami parku pomiędzy okresem napoleońskim, a przejęciem go przez miasto.

Królewskie Wzgórze w połowie XIX w.

Poprzednią część zakończyliśmy w momencie śmierci Johanna Labesa, człowieka, dzięki któremu dawne łąki, nieużytki i wrzosowiska zamieniły się we wspaniały park, który wielkodusznie udostępnił publiczności. Po jego śmierci, w dobie strasznej sytuacji gospodarczej w mieście i okolicy, drzewa, które Labes sprowadził i kazał sadzić, tworząc przemyślane założenia parkowe, padały pod ciosami siekier, stając się drewnem opałowym. Złodzieje drewna byli wówczas prawdziwą plagą wszystkich okołogdańskich parków. Rok 1813 i kolejne oblężenie Gdańska, tym razem prowadzone głównie przez Rosjan, atakujących broniących się zajadle Francuzów, spowodował w parku jeszcze większe straty niż rabunek w okresie tzw. „I wolnego miasta”. Teren Góry Jana stał się areną ciężkich walk. Alejki zamieniono w okopy, drzewa wycinano, by budować z nich zaimprowizowane fortyfikacje, na wzniesieniach powstawały punkty oporu, przechodzące wielokrotnie z rąk do rąk, w leśną ściółkę wsiąkała krew obrońców i atakujących. Do dzisiaj, przy odrobinie szczęścia, znaleźć tam można wypluwane przez ziemię duże, ołowiane kule karabinowe. W przerwach w walce żołnierze palili ogniska, a okoliczna ludność, z jednej strony korzystając z wojennego chaosu, z drugiej nie mając gdzie zaopatrzyć się w drewno, uczestniczyła chętnie w trzebieniu drzewostanu.

I tu po raz kolejny nazwisko Labes pojawiło się na liście zasłużonych dla parkowego założenia Janowej Góry. Tym razem rola obrończyni dzieła męża przypadła wdowie po Johannie Labesie, pani Susanne Jakobine z domu Mahl. Dama ta wyjednała najpierw u samego francuskiego gubernatora Gdańska, generała Jeanna Rappa, a następnie u dowódcy Rosjan, księcia Aleksandra Wirtemberskiego wyznaczenie strażników, mających pilnować parku przed kompletną dewastacją. Strażników owych sama zresztą opłacała i to przyzwoicie, skoro znane były przypadki skutecznego ścigania przez nich nie tylko miejscowych złodziei, ale i żołnierzy armii do których sami należeli.

Altana na Królewskim Wzgórzu

Okres napoleoński doprowadził park Labesa do stanu opłakanego. Przetrzebiony drzewostan, zniszczone wojną polany i alejki, bujnie krzewiące się zielsko – to wszystko sprawiało, że miejscami trudno było rozpoznać miejsca, które kiedyś urządzał gdański filantrop, a który na szczęście nie żył dostatecznie długo, by oglądać tę ruinę. Spadkobiercy Labesa podejmowali wprawdzie próby uporządkowania części terenu. W 1826 r. zasadzono nawet w najbliższej Wrzeszczowi części parku dąb, zwany „Dębem Kronprinza”, mający upamiętnić wizytę następcy pruskiego tronu w Gdańsku. Próbowano także uporządkować mniej zniszczone fragmenty założenia. Działania te spełzły jednak na niczym wobec braku środków na kosztowne prace.

W efekcie pomysł przywrócenia dawnej świetności parkowi został zarzucony i cały teren sprzedano jednemu z dawnych pracowników Labesa nazwiskiem Bendick. Ów miał akurat trochę grosza, wygrał bowiem część wygranej na loterii. Bendick, dawny pisarz popielni Labesa, nie żywił specjalnego nabożeństwa dla parkowych pomysłów swojego niegdysiejszego pracodawcy. Do terenu, w posiadanie którego wszedł za podobno całkiem niewielkie pieniądze, podszedł czysto utylitarnie, wycinając i sprzedając co się dało, byle zarobić. I kto wie czy wzgórza nie stałyby się na powrót pustkowiem, gdyby nie starania tych, którzy pamiętali „sprzed wojny”, jak się wówczas mówiło, czyli sprzed oblężenia w 1807 r., wspaniały park Labesa.

Do grona tego należał miejski deputowany Heinrich Bauer, z zawodu kowal miedzi, który zabiegał o to, by na porządku dziennym obrad gdańskiego magistratu, stanęła sprawa przywrócenia terenom Góry Jana dawnej funkcji i dawnej, publicznej dostępności. Jego pomysł spotkał się z życzliwym przyjęciem. Zebrawszy odpowiednie fundusze, władze miasta zakupiły od Bendicka w 1832 roku dawną posiadłość Labesa za 1500 talarów, a następnie przez kolejne lata prowadzono prace mające na celu uporządkowanie terenu i przywrócenie drzewostanu parku. Na jego utrzymanie przeznaczono w miejskim budżecie stałą, roczną kwotę w wysokości 150-200 talarów. By zapobiec dalszemu rozkradaniu drzew powołano natychmiast strażnika leśnego, dla którego wzniesiono dom z ogrodem po przeciwnej względem Janowej Góry stronie Jaśkowej Doliny. Obiekt ten, znany pod nazwą „miejskiej leśniczówki”, oglądać można do dziś. Strażników nazywano żartobliwie „nadwornymi łowczymi” Gdańska.

Leśniczówka w Jaśkowej Dolinie

Głównym motorem przedsięwzięcia stał się niestrudzony społecznik, gdański skarbnik Wilhelm Ferdinand Zernecke, autor wspaniałego dzieła o XIX-wiecznym Gdańsku, które ukazało się niedawno w polskim tłumaczeniu pod tytułem „Cały Gdańsk za dwadzieścia srebrnych groszy„. Korzystając z pomocy oficerów (głównie poruczników Lenza i von Winterfelda) i żołnierzy pruskiego garnizonu Gdańska, w szczególności pionierów, czyli według dzisiejszej terminologii żołnierzy wojsk inżynieryjnych, energicznie przystąpił do rzeczy. Plantowano na nowo polany, wytyczano alejki, pojawiły się nowe mostki, altanki i trawniki. Uporządkowanie parku Góry Jana było projektem nie tylko miejskim, duże bowiem zasługi mieli dla niego zamożni mieszkańcy Gdańska, skupieni w założonym w 1840 r. Towarzystwie na rzecz Upiększenia, któremu wspólnie prezesowali Zernecke i pruski generał Rüchel-Kleist. W ciągu kilku miesięcy spora część parku nadawała się do ponownego udostępnienia publiczności. Zarówno radca Heirich Bauer, jak i skarbnik Zernecke, a wraz z nimi także porucznik, a z czasem kapitan Lenz uhonorowani zostali nazwami parkowych polan.

I tak Góra Jana uratowana została przed dewastacją, na nowo urządzona i znowu, tak jak życzył sobie tego jej pierwszy właściciel Johann Labes, służyć miała mieszkańcom Gdańska jako teren wypoczynkowy. Spacery po zalesionych wzgórzach szybko stały się modne, ale na tym sposobie wykorzystywania „zielonych płuc Wrzeszcza” nie poprzestano. Już wkrótce miała się tu zrodzić nowa, świecka tradycja, o której opowiem w następnej części.

Na tropach gdańskiej Sobótki cz. I

Autor: Aleksander Masłowski