Szukanie gdańskich śladów często prowadzi do niespodzianek. Tak właśnie jest w przypadku rodziny von der Groeben. Gdańsk w jej dziejach może nie odegrał pierwszoplanowej roli, ale pojawiał się i to w sposób niekiedy zaskakujący. Potwierdzeniem tego niech będą trzy epizody, powiązane ze sobą bardzo swobodnie.

Pałac w Łabędniku i gdańskie kule / Fot. Marek Adamkowicz

Kamienne kule z ulicy Długiej

Bodaj największe „gdańskie” zaskoczenie, jakie wiąże z von der Groebenami, to pałac w Łabędniku pod Bartoszycami, jedna z ważniejszych siedzib tego rodu w Prusach Wschodnich. W posiadaniu familii pozostawał od 1694 roku aż po koniec drugiej wojny światowej. Wraz z nadejściem frontu przez kilka miesięcy stacjonowali w nim żołnierze Armii Czerwonej, potem na bazie majątku powstało państwowe gospodarstwo rolne.

Pałac szczęśliwie zachował się w dobrym stanie. Na podjeździe przed głównym wejściem można podziwiać osiem kamiennych kul różnej wielkości. Z pozoru nie mają w sobie nic szczególnego. Jeśli jednak jest się gdańszczaninem z krwi i kości, serce z pewnością zabije szybciej. Kule pochodzą bowiem z… ulicy Długiej, a do Łabędnika sprowadzono je w 1861 roku, przy okazji przebudowy pałacu. Niewykluczone, że w ten sposób uratowano je przed zniszczeniem. W połowie XIX wieku przedproża znikały z Drogi Królewskiej, by zrobić miejsce dla pieszych i powozów, a w niedalekiej przyszłości także tramwajów i automobili.

Wspomnienia kolonisty

Otto Friedrich von der Groeben

Zanim kamienne ozdoby trafiły przed pałac, los połączył z Gdańskiem jednego z najbardziej ekscentrycznych przedstawicieli rodu, Ottona Friedricha von der Groebena (1654-1728). Gdańsk, a właściwie Danzig, widnieje na stronie tytułowej wydanych 1779 roku „Orientalische Reise-Beschreibung”. Książka ukazała się w drukarni Daniela Ludwiga Wedla, notabene zasługującego na osobną opowieść, i zawiera opisy wyczynów godnych admirała Arciszewskiego czy może nawet… barona Münchausena.

Urodzony w Napratach pod Lidzbarkiem Warmińskim Otto Friedrich von der Groeben już od wczesnej młodości krążył po świecie, wdając się w coraz to bardziej niebezpieczne awantury. Poznał Italię, Maltę, Egipt, Cypr i Palestynę, zmieniając przy tym mocodawców jak przysłowiowe rękawiczki. Łotrzykowanie i paranie się kaperstwem szło u niego w parze ze zgłębianiem tajemnic Ziemi Świętej. Z czasem przestało mu to wystarczać. Na polecenie elektora brandenburskiego Fryderyka III odbył w latach 1682-1683 podróż do Afryki, gdzie na terenie dzisiejszej Ghany założył dla niego kolonię. Z pomysłu zamorskiej ekspansji elektor wkrótce się wycofał, ale w kajzerowskiej Rzeszy wyczyny von der Groebena stały się inspiracją do ponownego wyruszenia na podbój Czarnego Lądu.

Cel Westerplatte

Za podboje, i to wcale nie egzotyczne, Niemcy zabrali się w 1939 roku. Jak wiadomo, na początku było Westerplatte i strzały z pancernika „Schleswig-Holstein”. Nie był to jednak jedyny okręt, który wziął udział w ataku na Wojskową Składnicę Tranzytową. Wśród pomniejszych jednostek znalazł się „Von der Groeben”, gruntownie przebudowany niegdysiejszy trałowiec M 107. Wywodził się on jeszcze z marynarki cesarskiej, a zwodowano go w 1918 roku w stoczni J.C. Tecklenborg. Okręt uczestniczył w poszukiwaniach polskich min rozstawionych na Zatoce Gdańskiej i ostrzeliwał Westerplatte z działa kal. 105. Jego ogień był zresztą wyjątkowo niecelny. Pociski wpadły do kanału portowego i pomiędzy stojące w Nowym Porcie cysterny, nie poczyniwszy żadnych szkód!

Kilka miesięcy później „Von der Groeben” wziął udział w inwazji na Francję. Jego żywot dobiegł końca 15 czerwca 1944 roku, kiedy to został zatopiony przez lotnictwo alianckie w Boulogne.

Autor: Marek Adamkowicz