Kartuska 205. Dom kaleka w centrum miasta. Podtrzymywany gigantyczną podporą z blachy. Stoi na pagórku, a wielkie koparki pracowicie wyjmują spod niego ziemię wciąż po jednej łyżce. Pagórek jest przecięty w pionie na pół: na jednej części stoi dom, drugiej już nie ma, podparta, niemal wisi nad jezdnią.

Przejeżdżając obok i zakręcając w prawo do Carrefoura na cotygodniowe zakupy, patrzę, czy jeszcze stoi. Jakoś stoi. Zastanawiam się, czy zostanie wyburzony, a podparto go blachą w oczekiwaniu na wyprowadzenie się mieszkańców, aby nie runął o okropnej czwartej nad ranem, kiedy jest najwięcej krwotoków.

Drzwi do klatki schodowej po prawej stronie są zawsze zamknięte. Okna szare od kurzu i już pozbawione firanek. W czarnym wnętrzu nic przez szyby nie widać. Ale nie ma tam już życia, to się czuje, to widać w twarzy tego domu. Na ścianie po lewej stronie wisi antena satelitarna. W oknach są jeszcze firanki. I czasami unosi się dym z komina. Nigdy nie widziałam, by ktoś tam wszedł. Nikt nie stoi przy drzwiach wejściowych z ręką opartą na klamce, patrząc na przepaść i koniec tuż przed sobą, na gigantyczne dźwigi i obracające się betoniarki, myśląc o obrotach czasu.

– Czy ten dom zburzą? – pytam znajomego mechanika, który opiekuje się moim samochodem. Jego warsztat znajduje się akurat naprzeciwko tego domu, już za placem, teraz zastawionym pryzmami cegieł, wozami, gdzie przebierają się robotnicy i ciężkimi maszynami.

Nie odpowiada, pewnie nie słyszy, pochylony pod otwartą maską.

– Czy pan wie, że dokładnie w tym miejscu, gdzie stoi pański warsztat, była moja szkoła?

– Nie pamiętam żadnej szkoły – odpowiada.

A ja pamiętam wszystko. Były to wczesne lata pięćdziesiąte. Szkoła Podstawowa nr 14.

Był to jednopiętrowy budynek, do którego prowadziły obszerne, kamienne schody. Mam fotografię, pokazujacą dzieci ustawionych na tych schodach, a dyrektora i nauczycieli siedzących na krzesłach ustawionych z przodu. Mnie kazano usiąść na ziemi po turecku przed całą grupą. Tuż obok siedział tak samo krzyżujący nogi syn kierownika szkoły. Spojrzałam na niego, obracając oczy w lewo, by sprawdzić, czy siedzimy w tym samym rzędzie. I właśnie wtedy zrobiono zdjęcie. Widać na nim wyraźnie, jak zezuję, patrząc na tego chłopaka. Ileż nasłuchałam się przycinków: „Latasz za nim, co?” „Podoba ci się, no nie?” Mieliśmy po siedem lat.

Wyjaśnienia, że chciałam sprawdzić, czy wszystko jest w porządku, nie zdały się na nic. I tak pozostałam z tym zezem na zawsze. Nie pamiętam, jak chłopiec miał na imię. Chyba nigdy z nim nie rozmawiałam.

Za budynkiem szkoły płynęła Struga. Był to wąski strumyczek o brzegach starannie obudowanych cegłami. Podczas przerw wychodziliśmy, by przeskakiwać z jednego brzegu na drugi. Raz się nawet zderzyłam z kimś przeskakującym z przeciwnej strony i obydwoje wpadliśmy do wody. Nie było jej wiele, tyle tylko by zakryć obrośnięte zielonymi wodorostami kamienie.

– Czy pan wie, że tu płynęła rzeczka? – pytam mechanika.

– Zakryto ją betonowymi płytami – odpowiedział. – Teraz pani po nich jeździ.

Pochylam się, by usłyszeć szum tamtej wody. I przechodzących tamtędy ludzi.

Przed szkołą było boisko, na którym nauczyciel trenował chłopców w grze w piłkę nożną. Widzę jeszcze, jak wciąż upadają w bramce, a on wkopuje piłkę. Miał ładne czarne włosy i mówiono na niego Galambosz. Śpiewano wówczas modną piosenkę „Wio, koniku”, mówiącą o wyższości samochodów nad zaprzęgiem konnym albo też na odwrót. I słowa refrenu brzmiały: „Galambosz dumnie spojrzał z kozła”.

Kiedy się weszło do szkoły, widać było ją na przestrzał, poprzez czarne podłogi, aż na drugą stronę, gdzie płynęła Struga. Podłogi były czarne, pokrywano je wówczas substancją, którą nazywano pyłochłonem. Siedzieliśmy w ławkach, które były bardzo wygodne i – jak się teraz mówi – ergonomiczne. Miały podparcie z tyłu pod plecy. Część siedziska była nieco podwyższona dokładnie w tym miejscu, gdzie jest kość ogonowa. Doskonale wspiera kręgosłup i teraz siedzę na krześle z takim podparciem z twardej poduszki, co umożliwia pracę przy komputerze przez wiele godzin bez zmęczenia kręgosłupa.

Pulpit ławki był skośny, niżej, wygodnie opierało się łokcie, książka leżała wyżej, co ułatwiało czytanie. Taką ławkę można zobaczyć w Szkole Podstawowej nr 39 przy Obywatelskiej. Stoi na korytarzu, by wszyscy mogli zobaczyć, jak się kiedyś wygodnie siedziało. Jest również ciekawe muzeum w Bibliotece Pedagogicznej we Wrzeszczu i tam na pewno można zobaczyć taki elementarz, jaki miałam: czarno-biały i bez obrazków. Czytaliśmy całymi godzinami, chórem.

Po południu odbywały się próby koła artystycznego. Nasza pani była bardzo piękna, choć wszyscy mówili na nią „Klops”. I cała jej twarz była pokryta piegami. Kochaliśmy ją wszyscy. Ćwiczyła z nami program artystyczny dla uczczenia dzieci z Chin, które były naszymi przyjaciółmi podobnie jak wszystkie inne dzieci na całym świecie. Uczyła nas śpiewać piosenkę: „Dziesięć tysięcy lat stoi drzewo mango”.

Było tak łagodnie i mieliśmy dużo czasu. Naokoło rozciągały się łąki na zboczach pagórków. Po południu chodziliśmy tam zrywać kwiaty i pleść wianki. Kwiaty rosły wszędzie, kiedyś więc uplotłam sobie wianek z chabrów taki długi, że okręciłam go aż cztery razy naokoło głowy i przemyślnie związałam łodygami trawy. Przyszłam w nim do świetlicy po południu.

– Stań tutaj – powiedział Galambosz, który miał aparat.

Stanęłam pod drzewem wraz z moją koleżanką, Jagodą, z którą biegałyśmy po łąkach.

Zdzisława Głowienka

Nie mogłam jednak wyszukać tego zdjęcia ani też tamtego, zrobionego na schodach, gdyż łzy mi płyną, gdy otwieram szufladę. A ponieważ właśnie obchodzę dziesięciolecie „Nowego Kuriera Nadbałtyckiego”, którego jestem redaktor naczelną, i dostałam piękne wspomnienia na temat współpracy z miesięcznikiem od nauczycielki Szkoły Podstawowej nr 14, Zdzisławy Głowienki, wspaniałej nauczycielki, a nasze kontakty zaczęły się od artykułu o ptakach, zamieszczam jej piękne zdjęcie. Bo warto dla takiego uśmiechu radości.

Na pewno ktoś inny przypomni, kiedy zbudowano przy ul. Kartuskiej nowy budynek szkoły. Pamiętam, że chodziłam do niej w roku 56. Może ktoś z tej szkoły napisze o jej nowym początku w pięknym budynku.

– Może pani jechać – mówi mechanik, zatrzaskując maskę. – Kiedy zburzą ten dom naprzeciwko i zrobią szerokie skrzyżowanie, będzie naprawdę wygodnie jeździć.

W domu naprzeciwko mieszkał wtedy pan Pettke. Siedział na schodach ze skrzyżowanymi nogami i nie mógł ich wyprostować. Nie wiedziałam dlaczego. Mówili coś o wojnie, ale nie rozumiałam tego słowa. Było tak ciepło i łagodnie i wszędzie rosły chabry.

Autor: Emma Popik

Fantastyczno naukowe opowiadanie „Mistrz”, autorstwa Emmy Popik, wpisano na listę stu najlepszych polskich opowiadań. Jej książka dla dzieci „Wejście do baśni” została przetłumaczona na japoński. Na Uniwersytecie Miyagi poświęcono tej książce pracę magisterską i wystawę. Ostatnio wydana jej książka „Plan” jest jeszcze do zdobycia w Internecie. Po sieci krąży pięć poprzednich.

Obecnie pisze książkę, której akcja toczy się współcześnie w Gdańsku i występują w niej znane osoby. Jej nowe książki będą wkrótce dostępne jako e-booki.

– Interesuje mnie porządek rzeczywistości i zasady – mówi autorka. – Wszystko, co piszę, musi mieć ciężar i powagę. W innym wypadku szkoda się fatygować.

Teksty Emmy Popik na iBedekerze – kliknij

Spacer ulicą Kartuską z Aleksandrem Masłowskim