Jestem gdańszczanką, której beztroskie dzieciństwo i młodość upłynęły we Wrzeszczu, na dzisiejszym osiedlu Strzyża, rozciągającym się wzdłuż ulicy Chrzanowskiego, „mojej” Chrzanowskiego.

Na ul. Chrzanowskiego ok. 1964 r.

To na tej ulicy stawiałam pierwsze kroki i zaliczyłam poważną kraksę rowerową; to po niej dumnie paradowałam z tornistrem i liczyłam przejeżdżające pod oknami czołgi; to na niej koledzy ciągali mnie za czarne warkocze i przeżywałam pierwszą miłość.

Gąsienice i jabłonki

Najwcześniejsze wspomnienie z mojej ulicy wiąże się z ważnym momentem życia – pójściem do pierwszej klasy szkoły podstawowej, które pokryło się z przeprowadzką mojej rodziny. Opuściliśmy ciasne mieszkanie w tzw. szarym bloku, leżącym „pod wałem” i zamieszkaliśmy w pachnącym świeżością i nowoczesnością budynku, jakże wyróżniającym się spośród pozostałych na osiedlu. Nasz dom miał płaski dach (sic!), a mieszkanie w nim kojarzyło się z bajką – nie mogło być inaczej!

Niestety, w mojej bajce były i złe duchy – gąsienice. Gąsienice sprzętu budowlanego, który wiele tygodni towarzyszył mi w drodze między domem a pobliską szkołą. Oddany do użytku budynek stał przy szerokiej, ale piaszczystej drodze, która przed wojną nosiła imię Hubertusburger Allee. Spycharki pracujące przy urządzaniu małej architektury niejednokrotnie wywoływały u mnie panikę i ucieczkę przed potworami pod rząd balkonów. Jak mi się wówczas wydawało, spędzałam tam całą wieczność.

Ale „gąsienice” odjechały wreszcie. Dwa nowo oddane budynki „politechniczne” połączyło pięknie urządzone podwórko, ozdobione ławeczkami, trawnikami i dwiema piaskownicami, nad którymi pieczę roztaczały jabłonki. Robiłyśmy z koleżankami „sekrety” w piasku, szukałyśmy jajek znoszonych przez kury z sąsiadującego z ogrodzeniem kurnika, z braku czasu siusiałyśmy na terenie śmietników i kłóciłyśmy się zaciekle, a nade wszystko pastwiłyśmy się nad profesorową P. Profesorowa, kobieta dystyngowana i niezwykle elegancka, w przeciwieństwie do swojego męża-profesora, nie miała zrozumienia dla naszych dziewczęco-naiwnych wybryków. Oj dostało się jej od nas, dostało! Dzisiaj, jakże ciepło Ją wspominam…

Kiedy wyrosłyśmy z zabawy w piasku, przesiadywałyśmy na drzewkach, z pogardą spoglądając na dwa lata młodsze od nas dziewczyny. Zaczęłyśmy rzucać okiem na starszych chłopaków z podwórka. Niestety, tym razem oni mieli nas w pogardzie…

Czołgi na mojej ulicy

Czas mijał, dzieciaki z mojego podwórka kończyły kolejne klasy podstawówki, a nasza ulica wciąż przypominała polną drogę. Pamiętam rozmowy sąsiadów, nieustanne petycje do władz i niezmienny ryk czołgów, przejeżdżających pod naszymi oknami. Wszechobecny kurz i nocne liczenie czołgów powoli stawało się oczywistością.

Któregoś grudniowego przedpołudnia słowo „czołg” zabrzmiało jednak obco, złowrogo, zgrzytliwie. Ciągnące się w nieskończoność wojskowe kolumny, zwolnienie z lekcji i nasi rodzice pod murami szkoły – coś strasznego wisiało w powietrzu.

Nieplanowane grudniowe wakacje nie były wypełnione radością. Niewiele rozumiałam z tego, co dookoła mnie się działo, ale rozmowy rodziców o zapasach żywności, o sąsiadach-stoczniowcach, którzy mieszkali po drugiej stronie ulicy i zakaz wychodzenia na podwórko utwierdzały mnie w przekonaniu, że działo się coś strasznego. Nocne liczenie czołgów przybrało inny wymiar…

Asfalt i dorosłość

Któregoś dnia nasza ulica została pokryta czarnym paskudztwem. Dorośli odetchnęli z ulgą, a my wkroczyliśmy w prawie-dorosłość. Zamieniliśmy niebieskie tarcze na rękawach na czerwone, chłopcy z naszego podwórka zaczęli się golić, a my, dziewczyny, drażniłyśmy „Perłę” (dyrektorkę IX LO) oczyma podmalowanymi kiepskimi tuszami. Vis-a-vis okien mojego mieszkania, powstała palarnia papierosów, w której życie towarzyskie kwitło nieustannie.

Nawet nie zauważyłam, kiedy jabłonki na podwórku postarzały się, piaskownicą zawładnęły chwasty, a pole maków vis-a-vis koszar stało się miejscem romantycznych spotkań.

Kolejno zaczęliśmy opuszczać rodzinne gniazda. Większość z nas, z dyplomami wyższych uczelni, ruszyła na podbój świata…

Dzisiaj po mojej ulicy pędzą samochody, w miejscu jabłonek stoją szkaradne garaże, a między śmietnikami nie słychać już śmiechu dziewczyn, ani podglądających ich chłopaków. Świeżo odnowione budynki udają jedynie te sprzed lat i wszystko dookoła jest inne, ale mimo, że z wrzeszczanki przechrzciłam się na kiełpiniankę, to jest nadal MOJA ulica.

Spacer po Strzyży

W 2009 roku tekst był publikowany na łamach Gazety Trójmiasto