Drugą edycję Soundrive Festival oraz otwarcie klubu B90 z pewnością można nazwać jednymi z najważniejszych wydarzeń kulturalnych tego roku w Trójmieście.

Klub B90

Klub B90/ Fot. Krzysztof „Sado” Sadowski

O tym, że Trójmiasto ciągle jest nienasyconym rynkiem kulturalnym, można przekonać się przy okazji powstawania każdego kolejnego klubu, instytucji czy też festiwalu. Jednakże owo nienasycenie rządzi się bardzo dziwnymi prawami: z niewiadomych przyczyn, jedna impreza cieszy się ogromną frekwencją, podczas gdy inna, bliźniaczo do niej podobna, świeci pustkami. Dlatego za każdym razem, gdy ktoś staje w szranki z niełatwą trójmiejską publiką, z jednej strony się cieszę, ale z drugiej włącza mi się tryb realisty, którego inni zapewne nazwali by sceptykiem.

Druga edycja festiwalu Soundrive miała być dla klubu B90 prawdziwym testem, ponieważ stanowiła jego oficjalne otwarcie. Mimo, że nie dołączę do hurraoptymizmu panującego obecnie wobec tego lokalu, to przyznam, że sposób, w jaki zaadaptowano tą arcytrudną dla koncertów halę stoczniową, robi duże wrażenie. Po pierwsze, akustyka została wykonana na medal, a wręcz zbyt dokładnie – akustykom przyzwyczajonym do standardowych klubów może chwilę zająć przyzwyczajenie się do właściwości dwóch sali, ponieważ pogłos w nich został zredukowany niemal do zera. Wywołuje to trochę uczucie siedzenia w studiu radiowym, gdzie każdy dźwięk jest pochłaniany przez otoczenie. W związku z tym, nagłośnieniowcy muszą sztucznie dodawać odrobinę echa, aby artyści brzmieli bardziej naturalnie – dotyczy to zwłaszcza mniejszej sali. Tak czy inaczej, w kwestii akustycznej jest znakomicie.

Przestrzeń klubu jest surowa oraz nieco sterylna, ewidentnie tworzono ją pod wielkie wydarzenia muzyczne, których organizowanie obierają za cel założyciele. B90 nie należy traktować, jako zwykłego klubu z charakterystycznym wystrojem, raczej spełnia on rolę sali koncertowej. Z pewnością dużą zaletą tak minimalistycznego wystroju jest fakt, że miejsce łatwo jest przystosować i zmienić na potrzeby konkretnej imprezy. Oby osoby kierujące B90 potrafiły wykorzystać tę uniwersalność.

Festiwal Soundrive

A jak wyglądał sam festiwal Soundrive? Bez wątpienia wyróżnił się swoją niszowością na tle wielu innych tego typu produkcji w Polsce. Postawienie w większości na początkujące kapele, z których najbardziej znane zapełniłyby zapewne trzeciorzędny sektor na pozostałych imprezach masowych, budzi szacunek. Jednakże wciąż zastanawiam się, czy nie lepiej byłoby umieścić na plakacie kilka świeżych gwiazd a festiwal zyskał dodatkowe pół tysiąca publiczności. Bezkompromisowość jest o tyle wspaniała ideowo, co niebezpieczna – tworząc taki program, organizatorzy muszą się liczyć z pewnymi jej konsekwencjami.

Artyści, których nazwać można headlinerami, wywiązali się ze swojego zadania różnie. Conan Mockasin oczarowywał swoimi psychodelicznymi popowo-folkowymi piosenkami, a Still Corners niedługo będą mogli konkurować z takimi tuzami ejtisowego grania jak Beach House czy Chromatics. Świetnie zaprezentowali się również TOY, łączący krautrockową motorykę z psychodelicznym brzmieniem. Za to mrocznym Esben and the Witch zabrakło zupełnie polotu, a pretendująca do bycia największą gwiazdą imprezy iamamiwhoami okazała się być nieudolnym plagiatem The Knife. Mimo, że hard rockowy Turbowolf kompletnie nie jest moją bajką, to trudno było im odmówić charyzmy oraz energii.

Jednakże według mnie najciekawszymi artystami, okazali się ci, na których nikt nie liczył. Cold Pumas, trio z perkusistą pełniącym również rolę wokalisty, miało w sobie erudycję spod znaku LCD Soundsystem, jednocześnie mocno zadziwiając bezkompromisowymi, math-rockowymi powtórzeniami. The Experimental Tropic Blues Band zagrali najdziwniejszego rock’n’rolla festiwalu, a The Family Rain z pewnością zadowoliło wszystkich fanów Jacka White’a, imponując swoim retro gitarowym brzmieniem.

Trzymam mocno kciuki zarówno za festiwal Soundrive, jak i klub B90, lecz doskonale zdaję sobie sprawę jak trudno będzie tym inicjatywom bezproblemowo funkcjonować. Klub potrzebuje regularnych, wielkich gwiazd, aby zapełnić tak dużą przestrzeń – duża sala ma podobno pojemność 2200 osób, a mniejsza zapewne kilkuset, więc mówimy tutaj o wydarzeniach naprawdę dużej skali. Oby rzeczywistość spłatała figla mojemu sceptycyzmowi.

Tekst: Krzysztof Kowalczyk
Zdjęcia: Krzysztof „Sado” Sadowski