Na moją prośbę, w 2008 r. Ryszard Skarżyński – gdańszczanin z wyboru, spisał wspomnienia z powojennych czasów, kiedy studiował na Politechnice Gdańskiej. Dlaczego do dzisiaj ich nie opublikowałam? Nie wiem… Dzisiaj jakaś wewnętrzna siła każe mi to uczynić…

Powojenny Gdańsk

Fot. Ryszard Skarżyński

Kilka godzin temu, na cmentarzu w Oliwie, pożegnaliśmy Profesora (mimo formalnego braku tego tytułu, Ryszard Skarżyński był dla mnie Profesorem).

Uroczystości towarzyszyła piękna pogoda, łagodny szum drzew i śpiew ptaków. Nie, to nie był zwykły, smutny i szary pogrzeb. To było właśnie ostatnie pożegnanie. Profesor miał 93 lata, za sobą udane i szczęśliwe życie (pomimo ciężkiego okresu wojny, która towarzyszyła mu w młodości) i chciał już odejść. Chciał, naprawdę chciał, być może dlatego uroczystości towarzyszył niezwykły klimat, który stworzył też Paweł – syn Profesora. Stojąc u boku swojej siostry Magdy – wspominał czasy szczęśliwego dzieciństwa, wypełnionego sztuką, literaturą i muzyką – pasjami Profesora. Mówił o swoim Tacie jako znakomitym tancerzu (sama doskonale pamiętam Jego wyczyny na parkiecie), świetnym dziadku dla wnuków i człowieku otoczonym mnóstwem przyjaciół. Słuchałam tej opowieści i mimo, że była to niezwykle pogodna historia, łzy po policzkach płynęły mi jak dwie rzeki. Dwa, może trzy tygodnie temu widziałam Profesora ostatni raz. Razem z synem siedział w restauracyjnym ogródku. Nie chciałam im przeszkadzać, nie podeszłam.
– Oto szczęśliwy starszy pan. Muszę do niego zadzwonić, umówić się na kawę – pomyślałam.
Nie zdążyłam – dlatego teraz płaczę…

Magdo i Pawle, mieliście naprawdę NIEZWYKŁEGO Tatę. Chociaż nie – Wy go macie nadal, tak samo, jak ja nadal mam swojego najlepszego Profesora. On odszedł tylko fizycznie…

Wspomnienia z powojennych czasów studenckich

Zasiadając do pisania moich wspomnień dotyczących przyjazdu i zamieszkania w Gdańsku uświadamiam sobie, jak trudno jest odtworzyć wydarzenia, które miały miejsce przed 63 laty. Jak wiele się wówczas działo, a jak mało zachowała pamięć. Ale spróbujmy…

Podczas okupacji i mnie, i moich kolegów, choć w pewnych okresach wydawało się to czystym szaleństwem, nigdy nie opuszczała nie nadzieja, a PEWNOŚĆ, że Niemcy przegrają wojnę, a Gdańsk wraz z Prusami Wschodnimi przypadną Polsce. Stąd zrodziło się marzenie, żeby po skończonej wojnie wybrać się na politechnikę, ale nie do pobliskiej Warszawy [autor wspomnień pochodzi z Opoczna], a dalekiego Gdańska. Dzień 8 maja 1945 roku pozwolił nam na spełnienie młodzieńczych pragnień.

W sierpniu 1945 r. z przyjacielem Zbyszkiem Paszkiewiczem (młodszym ode mnie o pięć lat) postanowiliśmy wybrać się do Gdańska na rekonesans. Była to długa, męcząca podróż w przeładowanym wagonie. Podróżnych, w przeważającej części, stanowili szabrownicy, którzy na wybrzeże wozili żywność (stad masa bagażu), a wracali z mieniem wyszabrowanym z domów opuszczonych przez Niemców. Przed Bydgoszczą w wagonie zapanował dziwny niepokój. Na pytanie o to co się dzieje usłyszałem, że często do pociągu wpadają sowieccy żołnierze, których duży garnizon stacjonuje w mieście i zabierają podróżnym bagaże. Na szczęście nas to ominęło.

Do Gdańska przyjechaliśmy wczesnym rankiem; panował jeszcze mrok. Z pociągu wylała się spora grupa ludzi i zgromadziła się w przestronnej, prawie pustej, z powybijanymi szybami okiennymi, hali dworcowej. Na ulicy żadnego ruchu. Przypomniało mi się, że przez ten dworzec już przejeżdżałem jako trzynastoletni chłopiec. Była to szkolna wycieczka do budującej się Gdyni. Podczas przejazdu przez Wolne Miasto Gdańsk drzwi wagonów zostały zaplombowane, ale przez okna mogliśmy oglądać mijane miasto. Prawdopodobnie był to okres jakichś wyborów, bo jeszcze do dzisiaj mam w oczach las flag ze swastyką i gdzieniegdzie nieśmiało łopoczące biało-czerwone chorągwie. Takich widoków się nie zapomina.

Gdy zrobił się jasny, słoneczny dzień i wyszliśmy przed dworzec, zobaczyliśmy przed sobą morze ruin. Jedynie po prawej stronie, mniej więcej w miejscu dzisiejszej „Krewetki”, stał trochę uszkodzony, ale zagospodarowany kilkupiętrowy gmach z czerwonej cegły w tzw. stylu gdańskim. Zmęczeni i głodni szukaliśmy miejsca, gdzie można by trochę odpocząć i posilić się. Wskazano nam lokal na tyłach ocalonego, czerwonego gmachu. Kiedyś była tam chyba jakaś przyzwoita restauracja, ale obecnie była to ruina z powybijanymi oknami, kilkoma stolikami i czymś, co miało udawać bufet. Nie to jednak było najgorsze. Przerażająca była ilość much, które obsiadywały wszystkie krzesła, stoły, bufet i brzęczały w całym pomieszczeniu. Nigdy wcześniej, ani później nie widziałem czegoś podobnego. Ale mimo to jedliśmy w tym towarzystwie przywiezione z domu kanapki, zapijając kawą zbożową, jedynym napojem podawanym w tym lokalu.

Nie pamiętam jak dostaliśmy się do politechniki, celu naszej wędrówki. Tramwaje na pewno jeszcze nie kursowały, prawdopodobnie więc per pedes apostolorum.
Na końcu pięknej, lipowej alei, pokazała się ażurowa, metalowa brama, a z obu jej stron wznosiły się pokryte dachówką niewielkie budynki z czerwonej cegły. W pewnej odległości, za bramą, wznosił się potężny, kilkupiętrowy gmach. Z daleka uszkodzenia nie były widoczne. Przedstawiał się imponująco. Politechnika Gdańska – czy ja tu będę studiował?
Cdn…

90. urodziny Profesora

Wspomnienia spisał Ryszard Skarżyński